Karol Rutkowski: Nie kupuj. Pobaw się i wymień na inny

„Mały, ciasny, ale własny” czy „Kto swoje nosi, ten nikogo nie prosi” – to tylko dwa porzekadła z niezliczonej ilości przywar i powiedzeń ludowych. Z pozoru niewinne slogany idealnie odzwierciedlają stosunek naszego społeczeństwa do posiadania wszelkiego rodzaju dóbr, w tym samochodów. Trudno się temu dziwić. Minie sporo czasu, zanim konsumpcyjne chomikowanie zamienimy na umiejętne korzystanie z dobrodziejstw dzisiejszego świata. To nie do końca kwestia pieniędzy. To kwestia tego, co mamy zakorzenione w naszych umysłach. Może czas to zmienić?

My, pokolenie Millenialsów, nie mamy lekko. Dorastaliśmy w czasach raczkującego kapitalizmu, wychowywani przez rodziców nękanych niedostatkami poprzedniego ustroju, wciąż jesteśmy zawieszeni pomiędzy dwoma światami niczym Zordon (tak, ten od Power Rangers).

Z jednej strony odczuwamy społeczną potrzebę posiadania własnego domu czy samochodu. Z drugiej – chcemy maksymalnie cieszyć się życiem, ulegając wszechobecnym pokusom. Pokusom konsumpcyjnym oczywiście. Nie oszukujmy się – nie ma ludzi niepodatnych na siłę reklamy.

Pokolenie naszych rodziców, które na własnej skórze poczuło zmiany ustrojowe z ich wszystkimi wadami i zaletami, od najmłodszych lat dostawało bolesną lekcję, że wszystko trzeba posiadać na własność. Nie mamy prawa się im dziwić.

W końcu my stoimy co najwyżej w kolejce do supermarketu po robota kuchennego; no ewentualnie po nową konsolę czy buty Nike z limitowanej kolekcji. Oni stali nawet po papier toaletowy. O takich rarytasach jak „mały Fiat” lub kolorowy telewizor nawet nie wspomnę.

Efekt? Przy każdym niedzielnym obiedzie statystyczny reprezentant pokolenia X toczy z rodzicielami dyskusję na temat wysokości raty za mieszkanie czy kupna nowego auta.

Weź ślub, weź kredyt na M3 (nie, nie chodzi o BMW), kup używane kombi w TDI, ale z przebiegiem do 200 tys. km, nie starsze niż 10 lat. Wakacje? Tylko Bałtyk! Znajdź jeszcze posadę w administracji publicznej, bo to bezpieczna opcja. Miodzio, panie!

Nie mam znajomych, którym wąsaty wuj z bliższej lub dalszej rodziny nie sprzedawał takich „złotych rad”.

W ogóle mamy wrodzoną tendencję do konsumpcyjnej megalomanii. Jak samochód, to najlepiej diesel, aby na oleju do frytek dojeżdżać 5 km do pracy. Jak smartfon, to iPhone X. Jak dom, to większy niż sąsiada… Przedstawiony przeze mnie świat wydaje się przejaskrawiony? Nie musisz jechać do Moniek czy Siemiatycz. Rozejrzyj się po Wygodzie i innych białostockich osiedlach domków jednorodzinnych. Niektórzy wciąż tkwią mentalnie w latach 90. XX wieku zapominając, że XXI wiek osiągnął już pełnoletność.

Świat się trochę zmienił. Pod pewnymi względami nawet na lepsze – i nie mam tutaj na myśli kateringu dietetycznego, kryptowalut i fit słodyczy bez glutenu.

Fakt, żyjemy szybciej i czas dosłownie ucieka nam przez palce, ale też często przekłada się to na nasze wyższe zarobki. OK, nie jest to regułą, ale statystycznie rzecz biorąc, mamy co wydawać.

W tym momencie każdy z nas musi odpowiedzieć sobie na jedno bardzo, ale to bardzo ważne pytanie: Co chcę w życiu robić?. Opcje są dwie. Możesz całe życie dużo oszczędzać lub oszczędzać trochę mniej i ostatnim przystanku przed stacją „cmentarz miejski” mieć poczucie, że poznałeś smak tego życia.

Chcesz otaczać się stosem filmów na DVD czy wykupisz subskrypcję Netflixa? Zamierzasz zawalać dysk twardy archaicznymi empetrójkami czy zainstalujesz sobie Spotify? Kupujesz prepaid czy podpisujesz umowę na telefon z połączeniami i SMS no limit? Myślę, że większość z Was już odpowiedziała sobie na te pytania. Te z pozoru trzy niezwykle popularne usługi to jedynie zwiastun pewnych zmian w obecnym podejściu do szeroko rozumianej własności. Te zmiany dotyczą również motoryzacji.

Po co wiązać się kredytem na zakup nowego samochodu lub wykładać na niego oszczędności, skoro można inaczej? Pobawić się, oddać i wymienić na nowy. Oczywiście legalnie, bez konfliktu z bankiem. Każdy, kto chociaż raz był w salonie samochodowym, doskonale pamięta zapach nowości. A teraz wyobraź sobie, że takim zapachem delektujesz się raz do roku. Nie musisz być milionerem. Co ważne – nie musisz mieć nawet własnej firmy.

Z leasingu firmowego i wynajmu długoterminowego dotychczas korzystali głównie przedsiębiorcy. Rynek jednak nie znosi próżni. Do naszych drzwi powoli puka również leasing konsumencki.

Hyundai ma swój abonament, w którym możesz wynająć auto na rok. Interesuję cię tylko rata abonamentowa, tankowanie, uzupełnianie płynu do spryskiwaczy i nieprzekraczanie limitu 20 000 kilometrów.

Volvo poszło krok dalej. Przy okazji premiery modelu XC40 Szwedzi wprowadzili usługę Care by Volvo. W ramach abonamentu użytkownik zyskuje pełne ubezpieczenie auta bez kasacji zniżek w przypadku stłuczki, przegląd i opony zimowe wraz z wymianą. Jak na markę „z wyższej półki” przystało, klient może raz w roku zlecić zawiezienie auta do serwisu i z powrotem metodą door to door.

Jeśli w jakiejś sytuacji XC40 okaże się za małe, Care by Volvo zapewnia możliwość wynajęcia większego modelu Volvo na 14 dni. Taki komfort (czytaj: oszczędzony czas i brak stresu) wart jest swojej ceny.

Powyższe przykłady to tylko dwa z całej palety usług leasingowych, skrojonych pod potrzeby Kowalskiego czy Nowaka, który chce zamówić sobie wygodę i święty spokój.

Wystarczy wrzucić w wyszukiwarkę hasło „leasing konsumencki”, aby dowiedzieć się więcej o podobnych programach, jak np. Audi Perfect Lease czy EasyDrive Volkswagena.

Tym, którzy nie chcą zostawiać po sobie „ciasteczek”, pokrótce wyjaśnię. Wybierając wspomniany leasing konsumencki płacimy za użytkowanie, a nie za nabycie auta. W praktyce oznacza to, że nie jesteśmy jego właścicielem i po spłacie rat określonych w umowie rat możemy oddać auto lub wymienić je na nowe.

Zdaję sobie sprawę, że wiele osób słysząc o takiej propozycji puka się w głowę pytając: Jak można zgodzić na coś takiego!? Jak to płacić i nie mieć na własność?

Wcale się im nie dziwię. Też tak myślałem. Gdy jednak pochylimy się nad sprawą i zrobimy rzetelny rachunek strat i zysków, może okazać się, że taka forma ma więcej zalet niż wad.

Za miesięczną ratę kupujemy sobie komfort psychiczny. Nie musimy martwić się kradzieżą, zadrapaniami, zbliżającym się końcem gwarancji, stukającą dwumasą czy utratą wartości auta. Tankujesz, odpalasz, jedziesz. Czasem zajrzysz na serwis. Ważne, aby zapłacić ratę. Ot, cała filozofia. Po roku lub dwóch przesiadasz się do nowego auta. Może większego? Może szybszego? Decyzja należy do ciebie.

W końcu lepiej przez kilka miesięcy marudzić, że wybrało się niedopasowany model niż żyć ze świadomością, że skutki naszej decyzji zakupowej będziemy znosić przez kilka kolejnych lat.

Chociaż gonimy europejskie trendy, podejście do własności samochodów i mieszkań wciąż mamy dość archaiczne. O ile w przypadku nieruchomości z leasingiem jest trochę trudniej, to w przypadku przysłowiowych czterech kółek idzie już gładko.

Wiele osób nie słyszało o leasingu konsumenckim z podstawowego powodu – przez zawirowania prawne produkt ten jest dostępny w Polsce zaledwie od 2011 roku. Mamy więc spore tyły. W Wielkiej Brytanii w 2015 roku udział leasingu konsumenckiego w rynkach leasingu sięgał 49 procent. Rok później sam wskaźnik dla Polski wynosił 0,1 procenta. Gdzie zatem popełniamy błąd?

Zapewne moda na abonamentowe auta prędko pod nasze strzechy nie zawita. Trudno przecież wytłumaczyć teściowej czy sąsiadowi, że samochód, za który płacimy ratę, nie jest naszą własnością i pewnie nigdy nie będzie. Lubimy nie tylko jeździć, ale też czuć, że to, czym jeździmy, jest nasze lub takie będzie po spłacie kredytu. I tak życie mija nam wraz z kolejnymi kilometrami, spadkiem wartości auta i pierwszymi śladami korozji. Może jednak warto spróbować inaczej?

Karol Rutkowski

Komentarze