NOWY TEKST: Krzysztof Szubzda sprawdza zawartość procentową dresu w dress codzie

Kto pierwszy wprowadził dress code w średniowieczu?

Krzysztof Szubzda, dziennikarz: Kiedyś myślałem, że dress code to system pasków na dresie, który określa stopnie dresiarskiej hierarchii. Z czasem okazało się, że jest całkiem pożyteczna rzeczą, która przeciwdziałała naturalnemu ludzkiemu odruchowi, by zakładać do pracy dres (choć język polski narzuca takie skojarzenie). Z jakichś powodów ludzie lubią się zeszmacać w pracy. Nawet dziennikarze telewizyjni w czasach, kiedy byli widoczni od pasa w górę, nosili marynarkę z krawatem, a niżej bojówki i sandały. Człowiek wciśnie sandał, klapki i dres, gdzie tylko może. Kobiety to wiedzą. Wystarczy spuścić męża z oka i zaraz włoży coś obrzydliwie wygodnego. Ale i nie jedna baba w urzędzie potrafi wystraszyć seledynową garsonką w prążek.

Ktoś musiał to zjawisko przytemperować, inaczej wszyscy pracownicy banku przyszliby do pracy w kolorowych szortach, a może nawet przynieśliby ze sobą pontony, a dentystki wkładałyby nam do buzi dwucentymetrowe paznokcie z diamentowymi kwiatuszkami.

Ale dress code to nie tylko ograniczenia. Zauważyłem, że menadżerowie kreatywni do dziś noszą wręcz nieograniczoną ilość koralików, naszyjników i bransoletek, przy pomocy, których solidaryzują się ze wszystkimi modnymi akurat akcjami społecznymi. Szefowie agencji reklamowych, czasem wbrew własnej woli muszą robić sobie tunele w uszach albo przynajmniej przekłuwać sutki, bo inaczej są niewiarygodni dla klientów.

Generalnie więc dress code nie był taki zły. Zresztą już w głębokim średniowieczu zaadoptował go kościół katolicki, ubierając wszystkich pracowników w jednakowe sutanny i nie zmienił tego do dziś.

Problem zaczyna się wtedy, kiedy dress code zaczyna się obracać przeciwko nam. Znam pewną wykwalifikowaną pracowniczkę, która nie może znaleźć pracy na swoim stanowisku, bo lekarz zabronił jej nosić szpilek, a dress code nakazuje. Szpilki w niektórych firmach są bardziej obowiązkowe niż kask na budowie.

Faceci też nie mają łatwo. Kiedy 10 lat temu starałem się o pracę w Stanach, warunkiem koniecznym był brak brody, bo kojarzyła się z wrogami demokracji. Nawet „wąsy opadające poniżej linii ust” był wąsoną non gratą . Ostatnio broda kojarzy się z drwalem, a drwal z przyrodą, więc bród zrobiło się w bród. Niektóre firmy zaczęły ich już nawet wymagać. Regulować ich długość, podobnie jak stopień zatoczenia rękawa koszuli i ilość niezapiętych guzików od szyi w zależności do stopnia każualowości.

Dress code zaczyna też wchodzić w strefę zachowań. Wymaga się od facetów, by witali się i żegnali twardym uściskiem dłoni. Trudno w to uwierzyć, ale odkąd zaczęliśmy się nieustannie spotykać na spotkaniach i bez opamiętania witać kozetki ortopedów zaludniły się menadżerami ze zwichniętym kciukiem. Nie żartuję. Sami menadżerowi przestają się już ze sobą witać, bo robi się to już zbyt niebezpieczne.

Dress code określa też dopuszczalne formuły grzecznościowe. Mój brat pracował kiedyś w firmie, która nakazywała mu po każdej odpowiedzi dodawać formułę: „Co jeszcze mogę dla Pana/Pani zrobić, by był Pan/Pani bardziej zadowolona?” Ludzie trzaskali słuchawką najpóźniej po trzecim takim pytaniu. W ogóle ostatnie badania wykazują, że ludzie nie przepadają za aż tak daleko posuniętą grzecznością. Ja sam uwielbiam robić zakupy w mało ekskluzywnym sklepie C&A, bo jest to jedno z ostatnich miejsc, gdzie obsługa ma mnie w dupie, dzięki czemu mogę się skupić na ciuchach. Czasem nawet chodzę im za to podziękować, za to, że od godziny nikt do mnie nie podszedł. Ale nawet wtedy traktują mnie jak morowe powietrze. Uwielbiam ich!

Tęsknie też za super-casualową obsługą, która obowiązywała kiedyś w kawiarni NOT, gdzie legendarna pani Helena sama decydowała, kto kiedy i ile wypije. Jestem pewien, że jej asertywna postawa zrobiła więcej dla trzeźwości miasta niż wiele całonocnych czuwań.

Generalnie dress code podobnie jak handel, religia, telewizja i wiele innych zjawisk przeszedł na ciemną stronę mocy. Już nam bardziej przeszkadza niż służy. Straciliśmy nad tym kontrolę, trochę jak nad Eurowizją i tuczem gęsi. Jak patrzę na zmutowane gęsi i niektórych uczestników eurowizji to wierzę, że nie można w nieskończoność intensyfikować niczego.  I dlatego uważam, że powinniśmy znów wrócić do zwykłych piosenek i zwykłych dresów.

Komentarze