Krzysztof Szubzda: W Brukseli ludzie przestali wylegać wieczorami na ulice, a w Białymstoku czują się bezpieczni

Świat pędzi i ciężko za nim nadążyć. Jak na tle wielkich zmian jawi się nasz mały świat – Podlasie?  

Krzysztof Szubzda, dziennikarz: Milejczyce obchodziły w tym roku 500-lecie nadania praw miejskich. Dziś jak wiadomo są wsią, czyli na przestrzeni pięciu wieków ranga miejscowości mocno podupadła. No ale nic – świętujemy. Włodarze się wypowiedzieli, dyplomy rozdane, czas na konkursy.

Zawsze przed konkursem pytam dzieciaki, ile mają lat, skąd przyjechały i zwykle dzieci do Milejczyc docierają z Kleszczel, Sobiatyna, Czeremchy no i z samych Milejczyc. Jednak od kilku lat słychać w odpowiedziach echa zjawisk migracyjnych. W tym roku, na pytanie „skąd?”, trójka maluchów odpowiedziała:
– z Rzymu
– z Brukseli
– z Monachium.

Szkraby są odważne, wystrzyżone na europejską modłę i dwujęzyczne. Niektóre nawet pięciojęzyczne. Znam przypadek, że mama-Polka i tata-Niemiec mieszkają w niderlandzkojęzycznej części Brukseli, a dziecko chodzi do francuskiej szkoły z obowiązkowym angielskim. W domu panują osobliwe reguły gry. Z gośćmi rozmawia się po angielsku, z rodziną mamy – po polsku, z sąsiadami po niderlandzku, z tym, że sąsiad przychodzący nie z sąsiedzką wizytą, ale w gości przechodzi na angielski, mama pod nieobecność ojca każe dzieciom iść spać po niemiecku, po polsku, by nie posłuchały, a potem spokojnie przechodzi już z przystojnym sąsiadem na ukraiński. Bajki dzieci znają tylko po hiszpańsku, bo opowiada je peruwiańska baby-sitterka. Zresztą tata pod nieobecność mamy też zaczyna mówić po hiszpańsku. Sytuacja jest więc dość skomplikowana. Wszystko uległo dalszej komplikacji po ostatnich wydarzeniach. W Brukseli ludzie przestali wylegać wieczorami na ulice. Wraca zwyczaj bawienia się w domach. Ci, którzy mogą rezygnują z metra. Raczej też nie zabiera się dzieci do centrów handlowych, a i dorośli korzystają z nich rzadziej niż kiedyś. Kobiety starają się nie chodzić w pojedynkę.

Słynne tanie przeloty też straciły na atrakcyjności. Ludzie wolą jechać w spokoju na dwa dni do Polski, niż lecieć dwie godziny z duszą na ramieniu. Polacy z Belgii i Monachium mówili mi, że dopiero tu w Milejczycach poczuli się bezpieczni i wolni. Mieli miny, jakby wrócili z wojny na rodzinną wieś. I chyba trochę tak było. Patrzyłem, jak siedzą na imprezie masowej na placu szkolnym, słuchają białoruskich pieśni w wykonaniu kapeli z Bociek i są szczęśliwi, bo mogą spokojnie spuścić z oka i dzieci, i mężów, i siebie samych. Z resztą całą imprezę ochrania kilkunastu ludzi, z czego połowa jest na papierosie.
– To i tak podwojony skład, bo impreza ma status podwyższonego ryzyka z powodu bliskości granicy – wyjaśnia mi szef ochrony.
Ale nie widać tu śladu animozji. Wszyscy na scenie (oprócz mnie) mówią zgodnie po białorusku, wszyscy uśmiechają się do wszystkich, nawet pijacy zataczają się bardzo kulturalnie i mówią „przepraszam” wpadając na starsze panie.

Kilka dni później na Rynku Kościuszki w Białymstoku spotkałem koleżankę z Londynu, która na pytanie „Co robisz?” odpowiada „Siedzę sobie spokojnie w centrum dużego miasta i po raz pierwszy od dawna się nie boję.” Koleżanka z zachwytem opowiada, że była na zakupach i nikt nie sprawdzał jej przy wejściu torebki, nie musiała zdejmować płaszcza. W ogóle niespieszne zakupy bez towarzystwa antyterrorystów z ostrą bronią to zupełnie inne przeżycie, o którym dawno już zapomniała. Kiedy jej mówię, że Białystok słynie w Polsce, jako siedlisko faszyzmu i ksenofobi, koleżanka uśmiecha się z politowaniem.

Widać, u Pana Boga za piecem nawet nienawiść rasowa ma jakieś serdeczniejsze oblicze.

Komentarze