Krzysztof Szubzda: Płynąc pod prąd z genialnym planem na zarabianie

Dostałem ostatnio propozycję, by pisać na portalu Przedsiębiorcze Podlasie o naszych przedsiębiorcach. O ich nawykach, cechach charakteru, pomysłach na biznes. Z racji zawodu znam ich wielu i rzeczywiście sporo się od nich nauczyłem. Poczułem się jednak niezręcznie z tym, że miałbym upubliczniać to, co wyznali mi przy bankiecie, często w staniu po spożyciu, a czasem nawet w najszczerszym pijackim bełkocie.

Po miesięcznych rozmyślaniach doszedłem do wniosku, że napiszę o sobie. Oczywiście jest to przykład postawy skrajnie megalomańskiej, a do tego głupiej, bo przecież nie jestem ani przedsiębiorcą, ani nawet typem przedsiębiorcy. Na obronę mam tylko to, że będzie to szczere.

Pieniądze mi się przydarzają, ale nie wiem, jak. Nie wymyśliłem patentu na ich zarabianie. Nie mam ani etatu, ani własnej działalności, ani pomysłu na siebie. Utrzymuję się niemal wyłącznie z umów śmieciowych i jestem ich wielkim fanem. Właściwie – gdyby to było możliwe – chciałbym utrzymywać się tylko z nich, ale ostatnio państwo wzięło mocno pod obronę nas – śmieciowych prekariuszy, co odbiło się tylko negatywnie na mojej kieszeni, a zdarza się to zawsze, gdy państwo zbyt mocno ujmuje się za obywatelem.

Nie wyobrażam sobie, gdzie chciałbym być za 5 lub 10 lat. Nie wyobrażam sobie nawet, z czego zapłacę rachunki w listopadzie. Praktycznie od zawsze żyłem i wciąż żyją siłą rozpędu, efektem pomyślnych zbiegów okoliczności i radosnego zaufania, że jakoś się uda. Skoro jednak pracując kilka dni w miesiącu, udaje mi się fajnie żyć, a nawet kupić dom i kilka samochodów bez kredytu, doszedłem do wniosku, że mój pomysł na zarabianie pieniędzy musi mieć coś z genialności i czas się nim podzielić.

Otóż mój biznesplan opiera się w 100% na zaufaniu, że jakoś to będzie. Brzmi to jak głupie pierzenie nieodpowiedzialnego wariata, ale ma swoje zakotwiczenie w biblijnym nakazie: „Nie troszczcie się zbytnio o jutro!”. W łacińskiej Biblii nie ma nawet słowa „zbytnio” i tej wersji się trzymam – po prostu się nie troszczę. Oczywiście są dni, kiedy mi tego zaufania brakuje i zaczynam grzeszyć zbytnią troską o jutro. Na szczęście bez względu na to, czy się troszczę, czy nie troszczę – i tak jest dobrze. Życie nie zmusiło mnie jeszcze do wizyty w MOPS-ie z prośbą o zapomogę, nie musiałem jeszcze w żadnej komórce unijnej skomleć o grant, u prezydenta – o stypendium ani w żadnym talent-show – o nadzieję na zauważenie. Tak więc kół ratunkowych mam jeszcze sporo.

Moja zasada numer dwa polega na płynięciu pod prąd i byciu innym. Przynosi to gigantyczne straty w życiu towarzyskim, bo uchodzę za dziwaka, niebezpiecznego smart assa i wielu ludziom trudno się ze mną gada. Mnie też trudno się z nimi gada, więc nie gadam z ludźmi, tylko do ludzi, co jest z punktu widzenia przedsiębiorczości intratniejsze, bo z ludźmi gada się zwykle za darmo, a do ludzi – za kasę. Płynięcie pod prąd zakłada pewne trudności, bo jeżdżę na wakacje głównie poza wakacjami, a weekend mam poza weekendem. Dobrą strona jest natomiast to, że w takim układzie wakacje trwają 10 miesięcy, a weekend – 5 dni. Właśnie teraz kończą się moje 10-miesięczne wakacje i zbieram się do pracowitego sezonu. Do końca września będę pracował po dwa, a nawet 3 dni w tygodniu.

Zasada numer trzy brzmi: ucz się wszystkiego! I to nie dla konkretnych korzyści, ale dla samej nauki. Przez pięć lat studiowałem prawo, z czego nie odniosłem najmniejszej korzyści materialnej. Teraz podniosłem poprzeczkę absurdu i już trzeci rok studiuję język mandaryński. Oprócz tego, że nic mi to nie daje, zajmuje mnóstwo czasu, to przynosi kolejne gigantyczne starty w życiu towarzyskim. Kiedy wrzucam przy piwku temat rotyzacji samogłosek w mandaryńskim, atmosfera – mówiąc kolokwialnie – się zesrywa. Kiedy próbuje ratować zesraną atmosferą ciekawostką, że rotyzacja w słowie „drawing” też jest interesująca i kompletnie lekceważona przez Polaków, atmosfera zesrywa się jeszcze bardziej.

Zasada numer cztery, którą kierowałem się od zawsze, brzmi: nigdy nie domawiaj! Ostatnio weryfikuję nieco tę zasadę, bo bardzo coraz gorzej znoszę 0,7 na głowę. Poza tym straciłem na nieodmawianiu masy forsy, a zyskałem sporo niepotrzebnych etykietek. Generalnie jednak – gdybyście mieli do wyboru „nigdy nie odmawiać” lub „zawsze odmawiać”, polecałbym tę pierwszą opcję. Nie odmawiając zawsze jesteście w centrum wydarzeń lub – mówiąc modną teraz metaforą piłkarską – jesteście stale w życiowym polu karnym. A pole karne ma to do siebie, że koncentrują się tam wysiłki wielu ludzi i zdarzają różne niespodziewania dośrodkowania od losu, więc nawet nie trzeba być Lewandowskim, żeby piłka w końcu trafiła wam na głowę i sama wpadła do siatki.

To tyle na czerwiec. W lipcu opiszę Wam kolejne cztery zasady, które z racjonalnego punktu widzenia nie będą miały żadnego sensu i nie warto zawracać sobie nimi głowy. Ich jedyna wartość polega tylko na tym, że działają w praktyce.

Krzysztof Szubzda

Autor – felietonista żyje z gadania i pisania. Pisze regularnie do „Charakterów” i radiowej „Trójki”, a nieregularnie pisze książki, audiodeskrypcje do filmów dla niewidomych i felietony do różnych pism. Gada na imprezach, galach i występach jako konferansjer, stand-upper, a ostatnio próbuje swoich sił jako pierwszy mówca demotywacyjny. Najbardziej jednak kojarzony jest z kabaretami „Widelec” i „Hrabi”, z którymi nie współpracuje już odpowiednio 15 i 10 lat. W czasie studiów prawniczych współpracował z kilkoma domami pogrzebowymi jako tak zwane „ramię”. Próbował też swoich sił jako pilot-rezydent na Cyprze, wytwórca opłatków bożonarodzeniowych i sprzedawca drogerii. W wolnych chwilach pisze purnonsensowe wiersze, ćwiczy chińską kaligrafię i zbiera się do wyjścia na siłownię lub basen.

Komentarze