Mojsak: „Daj spokój, nie mam czasu na życie”. Okres inkubacji wirusa hiper-aktywności

Wojciech Mojsak, fot. Monika Woroniecka

Daj spokój, nie mam czasu na życie!” – w ten sposób odpowiedziałem któregoś wieczora w redakcji Przedsiębiorczego Podlasia na niewinnie zadane pytanie „co słychać?”. W zasadzie tego dnia nie powinienem narzekać, bo wybrałem wyjście z żoną do opery na „Doktora Żywago” zamiast próby chóru. Jednej z czterech prób tego tygodnia. Chór Politechniki Białostockiej obchodzi bowiem 25 listopada swój czterdziesty jubileusz i praca nad repertuarem idzie pełną parą. Dodatkowo podjąłem się poszukiwania sponsorów na związane z tym wydarzeniem wydatki i zobowiązałem się napisać wspomnienie z wizyty w Petersburgu do rocznicowej publikacji. Wszystko to byłoby do ogarnięcia gdyby nie fakt, że w branży, w której działam zawodowo, druga połowa roku to szczyt sezonu… i że powinienem już na poważnie zająć się przygotowaniami do „Ultra Śledzia”: biegu, który odbywa się co prawda w lutym, ale zapisy ruszyły już w listopadzie, a różnego rodzaju spraw – od formalności administracyjnych po szczegóły dotyczące wyboru trasy, pomiaru czasu, zaopatrzenia punktów żywieniowych, pozyskania partnerów i sponsorów – jest tyle, że nasz kilkuosobowy zespół organizacyjny ma co robić przez tych kilka miesięcy.

„Nie mam czasu na życie” – odpowiedziałem, ale w oczach Grzegorza, który zadał pytanie, nie znalazłem cienia współczucia. W pierwszej chwili chciałem go zapewnić, że to naprawdę poważny problem, że cierpię z tego powodu. Może też moim celem było przekazanie mu podprogowego komunikatu: „wybacz mu opóźnienia z pisaniem artykułów, sam widzisz, że biedak nie daje już rady”. Ale zamiast tego zacząłem się zastanawiać nad znaczeniem swoich słów. Czym w takim razie są te wszystkie formy zaangażowania, którym się oddaję? To nie jest moje życie? Ktoś mnie do tego wszystkiego zmusza? A jeśli tak, to kto lub co? Szybko pojąłem, że pokłady cierpienia wywołanego tą sytuacją nie są we mnie zbyt głębokie. Lubię swoje życie. Wygląda jak wygląda już od trzydziestu mniej więcej lat. No… może dwudziestu paru. Do końca szkoły średniej trwał okres inkubacji wirusa hiper-aktywności. Potem zaatakował i nie odpuszcza do dziś. Właściwie chyba ciągle się rozwija bo wcześniej zdarzały się okresy, w których mogłem sobie pozwolić na pochłonięcie książki, która mnie zainteresowała w jeden lub dwa wieczory. Teraz nie ma takiej opcji. Każda godzina jest wyliczona: od pobudki (zwykle o 6:15) do zaśnięcia (najczęściej sporo po północy). Na szczęście zasypianie nie trwa wiele dłużej niż gaszenie światła. Kładę głowę na poduszce i w tym momencie zasypiam.

Ostatnio doszedłem do etapu, w którym jedne zajęcia wypierają inne. Na przykład wieczorne próby obydwu chórów (tak, są dwa chóry) odbierają mi czas na bieganie. Natomiast nocne pisanie powoduje, że nie mam kiedy czytać. Albo pograć z rodziną w planszówki. No bo przecież jest jeszcze rodzina. Jedyne, co usprawiedliwia mój brak czasu dla nich, to fakt, że sami mają go niewiele więcej. Żona spędza kilkanaście godzin dziennie w pracy. Starszy syn jest w klasie maturalnej, więc nie ma lekko; młodszy kończy w tym roku gimnazjum i też się nie nudzi. A po szkole są jeszcze zajęcia dodatkowe: gitara, wolontariat, nauka śpiewu, zajęcia z animacji, karate. Chcąc nie chcąc, jestem więc też szoferem.

Nie mam czasu na życie… Skoro tak, zastanawiam się co bym zrobił gdybym go miał. Jak by to życie wyglądało? W tej chwili to oczywiście nie jest możliwe. Gdybym zrezygnował z którejkolwiek aktywności, w kolejce czekają inne: zaległości w pracy, zaniedbana działalność społeczna w organizacjach pozarządowych, taniec, który mnie fascynuje, a którego nie miałem dotąd czasu się nauczyć, drugi kierunek studiów na który wybieram się od jakiegoś czasu, kilka dyscyplin sportowych, których jeszcze nie próbowałem uprawiać, np. kitesurfing. Ale gdyby – tak czysto teoretycznie – nagle się okazało, że mam kilka wolnych wieczorów w tygodniu… Szczerze mówiąc, nie potrafię sobie tego wyobrazić. Owszem, umiem marnować czas – stracić pół godziny pijąc kawę i grając na telefonie w kulki, albo przespać sobotni poranek do 9:00. Ale wolne wieczory?

Być może mój problem polega na tym, że przypadkowa informacja przeczytana w gazecie – powiedzmy o jakimś nieznanym dziele sztuki, języku którym posługuje się 10 osób na świecie, zbieraczach guzików lub o czymkolwiek innym – sprawia, że gotów jestem poświęcić resztę życia zgłębianiu tego zagadnienia. Na szczęście, zanim doczytam tę gazetę do końca, zapominam o 90% potencjalnych nowych pasji. Po pozostałych 10% zostaje czasem jakiś materialny ślad: narty, na których pojeździłem kilka sezonów (deski snowboardowej na szczęście nie kupiłem pomimo, że zacząłem już całkiem nieźle sobie radzić), ponton, mandolina (nie znacie kogoś kto uczy grać?). Nie kupiłem też samolotu po ukończeniu kursu spadochronowego i wykonaniu kilku skoków. Może szkoda, bo za rok, kiedy pas startowy na Krywlanach będzie gotowy, byłby jak znalazł. Á propos lotniska: zawodowo maczam też palce w jego budowie.

Od lat marzę, żeby zostać rentierem. Dostać spadek po nieznanym mi wcześniej wujku i żyć z odsetek od kapitału. Nie wiem czy to rozwiązałoby problem braku czasu na życie. Teraz mam przynajmniej jakieś ramy ograniczające moją nadaktywność: około 8 godzin pracy dziennie i zasoby finansowe sprowadzające mnie na ziemię, kiedy zaczynam snuć nowe plany ze zbyt dużym rozmachem.

Jedno jest pewne: robiąc milion rzeczy na raz trudno jest robić cokolwiek dobrze. Zaangażować się w coś na 100%. Nie zostawię więc dzieciom stołków w zarządzie spółki prującej dumnie pod pełnymi żaglami fale światowej finansjery. Nie wygram już raczej żadnego maratonu, nie zaśpiewam na Broadwayu głównej roli Broken-Hearted Hoover Fixer Sucker Guy’a w moim ulubionym „Once” ani nie napiszę „Lolity”. Ale to, czego doświadczę, spróbuję, przeżyję – to moje. A jeśli dzieciom zamiast stołków przekażę swojego wirusa apetytu na życie, to może jako 46–letni starcy będą zastanawiać się jak ja: „Czy po śmierci będę miał wreszcie odrobinę spokoju? Czy ten ogień kiedyś wygaśnie? A może tam (jeśli jest jakieś Tam) dopiero się zacznie ostra jazda?”

Dział Felietony wspiera Partner Sieńko i Syn Sp. z o.o. Autoryzowany Dealer Volkswagen. Przeczytaj kolejny na  https://przedsiebiorczepodlasie.pl/felietony/  Zdjęcia: Monika Woroniecka – fotografia biznesowa

Komentarze