Szubzda:”NIE MA TAK ŁOTWO”

Krzysztof szybko i zabawnie o Łotwie.

Krzysztof Szubzda: Chcecie niedrogi, niebanalny i prosty w organizacji pomysł na wakacje? To proszę: 5 godzin i jesteś na Łotwie. I żadna tam Ryga, czy nasza partnerska Jełgawa. Walcie prosto na bagna Semigalii i dawnych polskich Inflant czyli generalnie na południe od Dźwiny i na zachód od Ewikszty. Drogi krajowe są tam wielopasmowe, wielkie tablice z oznaczeniem kierunków, rozjazdy, nie ma tam ani jednych świateł i ani metra asfaltu. Pięknie zakurzone gruntówki ciągną się wśród bezludzi. Czasem na poboczu leży zdechła krowa lub dzik. Czasem rozwyje się sfora psów wielkości niedużych baribali. To znak, że zbliża się ludzka osada. W osadzie, jak to osadzie, jest możliwość napicia się mleka, albo wzięcia udziału w nasiadówie podczas wędzenia kiełbas. Prosty lud chętnie i ochoczo mruczy po rosyjsku. Jeszcze ochoczej pije. Większość nawet nie wie o istnieniu łotewskiego, a nawet Łotwy. I potem dalej podskakujesz na drodze z tarką do kolejnej osady, gdzie jest ujęcie wodne i możliwość wycyganienia młodych kartofli prosto z zagonu. W większość przypadków, droga jednak przebiega przez bagna, w których dogorywają zbutwiałe drzewa, płoszą się czarne łabędzie lub nie dzieje się kompletnie nic. Wszystko łącznie z powietrzem stoi w dziwnym bezruchu. Łotwa bagnem stoi i z bagna jest dumna. Za unijne pieniądze budowane są nawet szlaki przez bagna. Mają one postać desek ułożonych jedna obok drugiej. Dokładnie tak samo jak u nas układa się drogę dla taczek do betoniarki. Jest to dość niebezpieczne, ale pewnie żadna komisja wenecka nie zapuszcza się na bagna, by sprawdzić rzetelność wydatkowania środków z programu „Bagno –daj się wciągnąć”. Czasem na skraju oczeretów stoi śpiący wędkarz z żarzącym się papierosem w ustach i jeśli jeszcze nie umarł i nie służył w Specnazie, może Cię zaprosić na świeżo zgrillowaną płoć. Czasem brat wędkarza jest akurat ograniczony umysłowo i gra na piszczałkach wykonanych z trzciny. Wtedy masz i lunch, i ludową muzykę na żywo. A jak jeszcze po sąsiedzku pod pretekstem pasieki działa bimbrownia, to masz wakacje stuprocentowo udane.

I tak po kilku dniach dojeżdżasz do miasteczka typu Rzeżyca, gdzie według informacji żyje 30 tysięcy mieszkańców, ale na mieście jest tylko trzech i tam w punkcie informacji turystycznej pytasz o lokalne atrakcje. Młoda Anete, co angielskim włada, albo starsza Vlada, co nie włada, wręcza Ci przewodnik, z którego dowiadujesz się, że główne atrakcje rejonu to: nowoczesny, drewniany szlak przez bagno zbudowany w ramach projektu „Daj się wciągnąć”, degustacja ekologicznego mleka, podziwianie ceremoniału wędzenia kiełbas, jest też telefon do chłopki, z którą można pójść na wykopki, a nawet do rybaka, który wyłowi Ci i usmaży płoć, a w sekcji „cultural events” jest adres muzeum tradycyjnych trzcinowych instrumentów ludowych. Poza tym w poradniku „Zachwycająca Łatgalia” jest też jeszcze namiar na diabelski kamień, miejsce pogańskich tortur, gaj Wikingów, innowiercza pustelnia i wzgórze, gdzie palono czarownice.

A jeśli ktoś woli wielkomiejskie atrakcje, na wyspowej części Lipawy, zwanej Karostą, znajduje się rosyjskie więzienie, gdzie można przespać się w wilgotnej celi na deskach, które wydaje naczelnik. Kontakty wciąż znajdują się pod sufitem, żeby więźniowie nie marnowali prądu. W kiblach wciąż śmierdzi, ale na szczęście nie trzeba ich opróżniać własną czapką i szorować prywatnym podkoszulkiem. Stare więzienia i twierdze żyją własnym życiem. Na przykład w dyneburskiej twierdzy wciąż funkcjonują dwa monopolowe, kilka met, a w dawnych pawilonach oficerskich walają się puszki, fifki, strzykawki.

A kilometr dalej za bagnem, znów święta jodła, kowal i plecionkarstwo artystyczne.

Komentarze