Andrzej Beya-Zaborski: odradzałem, plułem, drapałem, gryzłem, a ona i tak poszła w moje ślady

Chciał zostać milicjantem, ale ojciec postraszył, że utnie mu za to głowę. Miał być słynnym perkusistą, został słynnym policjantem. Rubaszny i delikatny, strofujący i opiekuńczy, nonszalancki w podejściu do sławy. I tajemniczy, ma super petardę związaną z nowym filmem. Andrzej Beya-Zaborski, bo o nim mowa, wraz z córką Moniką, aktorką Teatru Dramatycznego w Białymstoku, w rozmowie z portalem podlaskisenior.com opowiedzieli o kulisach pracy i pójściu w ślady ojca.

Środek upalnego dnia, pękate od zieleni centrum miasta, lato. Andrzej Zaborski wchodzi do Kawiarni Lalek od strony teatru, stoi za zamkniętymi drzwiami, w charakterystyczny sposób macha rękami, krzyczy, żeby otworzyć.

Monika Zaborska weszła innym wejściem, patrzy na tatę oddzielonego szybą.

O, tak to u nas wyglądało, oto cały Andrzej Zaborski – mówi.

Nie da się ukryć, że tych dwoje łączy osobliwa więź. W powietrzu unosi się zapach kawy, za chwilę siadamy przy teatralnym stoliku, pan Andrzej nadaje ton rozmowie, żartuje i wybałusza oczy, jak w jednym z dawnych spektakli Białostockiego Teatru Lalek, którego jest aktorem, a czasem nawet gwiazdą.

Już widzę, że to będzie niezwykłe spotkanie.

Poproszę kawę i szybko gadajmy, nie mam czasu, ja karierę robię – śmieje się, puszcza oko, żartuje, bo przecież kariera już zrobiona.

Pamiętamy go z kilkudziesięciu filmów, kilkuset spektakli. Filmoteka bogata, a króluje w niej rola komendanta policji w Królowym Moście.

Już na zawsze zostanę policjantem drogówki – dodaje.

A przecież jest najprawdziwszym aktorem lalkowym, z lalki się wywodzi i do lalki przyznaje. Chociaż…

Raczej wywodzę się z mieszanki białostocko – radomskiej, rodzice postanowili jednak zamieszkać w Walbrzychu i tam są moje korzenie – tłumaczy.

Pierwszy teatr to była kołdra na trzepaku i zabawa lalkami, ale tylko przez chwilę, bo prawdziwa miłość Andrzeja Zaborskiego to muzyka. Niewiele osób wie, że grał na bębnach i był naprawdę docenianym perkusistą. Pisano, że jest objawieniem w Polsce, stąd wziął się artystyczny pseudonim, dodawany do nazwiska – czyli Beya. Tak rozpoznawano go w świecie muzyki: „świetny pałkarz z Białegostoku” – przypomina słowa z dawnych komunikatów prasowych i widać, że jest z nich naprawdę dumny.

Zanim dostaniemy kawę do stolika, opowiada o swoim dzieciństwie, często zaczepia córkę, która przygląda mu się z uśmiechem, komentując od czasu do czasu to, co mówi Andrzej Beya-Zaborski. Tak, tak jest lepiej i w ten sposób przyzwyczajał publiczność do tego, że nie samym teatrem człowiek żyje, kiedy w duszy fruwają nuty.

Długo szukał swego miejsca. Studium lalkarskie, do którego zdawał, wybrali razem z żoną. Nie było innego wyjścia, choć nie wiedział, co tak naprawdę to znaczy – takie studium z lalkami w tle. Ale wiedział jedno.

Wszystko mogę robić, byle na scenie – to było zdanie, które powtarzał sobie jak mantrę, choć pierwszy wiersz powiedział dopiero na egzaminie.

Utalentowany naturszczyk, charakterystyczny, zabawny, pewny siebie i odważny – tak można wyobrażać sobie Andrzeja Zaborskiego, kiedy z wyróżnieniem kończył PWST, wydział lalkarski w Białymstoku. Swoje lalkarskie życie zawiera w kilku słowach:

Przepracowałem w Białostockim Teatrze Lalek czterdzieści pięć lat i ciągle mi mało.

Kawiarnia Lalek połączona jest z teatrem krótkim korytarzem, którym Andrzej Zaborski przechodził setki tysięcy razy. Idzie się nim wprost na scenę, od tyłu, wchodząc w kulisy, przedzierając przez resztki scenografii, rekwizyty i kable, pracowników technicznych i zakamarki znane tylko wtajemniczonym.

Monika Zaborska jest w obiegu wtajemniczonych i zna je wszystkie, bo tu zaczynała uczyć się teatru, zanim na dobre zamieszkała na scenie dramatycznej w drugim z teatrów, tym poważniejszym, dla dorosłych. Przy Elektrycznej, gdzie zachodzi też od tyłu, od korytarzy z garderobami i schodów w podziemia teatru. Teraz słucha opowieści swego ojca i nie przerywa, choć czasem uśmiecha się do mnie, gdy pytam o coś kontrowersyjnego.

Znałam swego tatę z przedstawień teatralnych. Dla siebie miałam go tylko podczas wakacji, gdy wyjeżdżaliśmy na dwa długie miesiące nad jezioro, razem z mamą, bratem, naszymi zwierzętami – wspomina.

Rosła w domu pełnym teatralnego czasu, odmierzanego od premiery do premiery, dorastała wśród prób i popremierówek, uczyła się alfabetu sceny od a jak aktor, po ż jak życie, które poza teatrem – jak wiadomo – nie istnieje. A jednak Monika uśmiecha się teraz promiennie i podkreśla, że to nieprawda.

Nauczyłam się i to zawdzięczam swemu tacie, który wiecznie mi o tym przypominał, żeby mieć coś jeszcze, na wszelki wypadek, ot tak jak pandemia, reżyser, który nie chce cię w obsadzie, choroba, która wyklucza ze sceny.

Monika Zaborska wymyśliła więc, że pomiędzy teatrem będzie biegać i cieszyć się wspólnym czasem, jaki spędza z synem.

Co zawdzięczam swemu ojcu? – zastanawia się chwilę przed odpowiedzią.

Umówiliśmy się, że będziemy drążyć i szukać jej dogłębnie, więc odstawiamy cappuccino, milkniemy na chwilę. Nad nami wibruje klimatyzator, bo jest gorąco, prawie burzowo.

Nauczył mnie jeść kiełbasę z cebulą, smażył mi ją podczas nieobecności mamy. I tak, choć nie lubiłam, przekonał mnie w charakterystyczny sposób swoim aktorskim, dobrze postawionym głosem – śmieje się.

Wszyscy wiemy, że to żart, ale Andrzej Zaborski potrafiłby zmusić do zjedzenia kiełbasy wegetarianina, taki charyzmatyczny z niego aktor.

Ja bardzo nie chciałem, żeby ona poszła w moje ślady, odradzałem, plułem, drapałem, gryzłem – dodaje pan Andrzej. – Ale nie umiałem wybić jej tego z głowy. Aktorstwo to cholernie trudny zawód i niewdzięczny, a szczególnie dla kobiet. Absorbuje dużo czasu i trzeba umieć wypośrodkować balans, bo można się zgubić. A jeśli jeszcze odbija palma i chce się zrobić tak zwaną karierę – dodaje z przekąsem – czyli stać się zawodowym kretynem, to trzeba łapać strzępy normalnego życia, bo wsadzamy życie nasze i bliskich na bombę. Ja – podkreśla, z naciskiem na ulubiony zaimek dzierżawczy każdego z nas – wychodziłem z teatru i starałem się zapomnieć o nim.

Parsknięcie Moniki sprawia, że zaczyna robić się ciekawie. Andrzej Zaborski natychmiast ripostuje.

Nie no, Monia, musiałem przeżywać, myśleć nad rolą, tłumić emocje przed spektaklami, wczuwać się w trudniejsze role. Ale przecież nie cały czas! No może trzy dni tylko to trwało, naprawdę.

Oboje przekomarzają się, ale widać, że wakacje w Burdeniszkach, z gapieniem się w rozgwieżdżone niebo, dwa miesiące laby z tatą podczas łowienia ryb, czytania bajek i wspólnego bycia zrobiło swoje. Są do siebie podobni, kiedy tak siedzą w tej magicznej przestrzeni teatru, oboje z wdrukowanym kodem, żeby być w biegu – aktorskim i życiowym.

Wolny zawód, jaki uprawiają, pomaga im kreować swoją rzeczywistość podróży, spotkań, pasji, planów, życia. Ale to teatr jest ich szczęściem, spełnieniem, azylem, ostoją.

I przekleństwem – dodaje Andrzej Zaborski. – Często rozmawiamy na tematy zawodowe, no bo o czym, kuźwa, mamy rozmawiać? Oboje wiemy, że teatr daje luz, ale dopiero wtedy, gdy nie trzeba z tego żyć. Kiedy musisz zarobić na rodzinę, dopiero stajesz się niewolnikiem i musisz zniżać do poziomu udupienia – tak mówi człowiek, który przebierał w rolach i do tej pory jest obsadzany w licznych produkcjach filmowych.

„Boża podszewka”, „Magda M.”, „Fala zbrodni”, „Ojciec Mateusz”, „Drogówka” – filmoteka zawodowa Zaborskiego jest bogata, imponująca.

Za każdym razem mógł zostać w Warszawie, chwytać swoją szansę, być tam, tak jak tu – dzięki serii „U Pana Boga…” gwiazdą. A jednak wracał do Białegostoku, gdzie była jego rodzina.

Nigdy nie jeździłem na castingi i nigdy nie chodziłem żebrać o rolę – śmieje się szeroko. – Samo wszystko przyszło.

Ojciec i córka. Bardzo podobni, złączeni teatralnymi drucikami, a jednak on jest otwarty, bezkompromisowy, a ona refleksyjna, skupiona, wyciszona.

Najtrudniejsze było dla mnie pokazywanie się na scenie – mówi Monika Zaborska. – Bałam się porównań, konfrontacji, oceny, żartów. Tego, że będą mnie zestawiać z moim sławnym ojcem. Długo leczyłam się z tego, nie miałam własnej tożsamości. Dopóki nie uwierzyłam, że to moja wielka siła. Być jego córką to nie przekleństwo, to zaszczyt. Teraz myślę o tym z pogodnym spokojem, ale wcześniej byłam nieszczęśliwa. Zawsze niepełna. Długo z tym walczyłam, aż w końcu powiedziałam sobie: tak, jestem Zaborska, córka tego Andrzeja. Ulga była wyzwalająca.

Mówiąc to długo patrzy w oczy swemu tacie, a ten odwzajemnia spojrzenie, choć myślę, że jako stary kawalarz chętnie by ją uszczypnął. Dla zasady i dlatego, że na tę osobliwą scenę patrzy ktoś obcy. Oboje starają się, żeby najważniejsze, najprawdziwsze uczucia pozostały w intymnej rodzinnej relacji. Niedużo na sprzedaż jest w tej córczano-ojcowskiej scenie, trzeba czujnie wychwytywać drobiazgi.

„Pippi Pończoszankę” zrobiliśmy już wspólnie. On był moim reżyserem, a ja grałam główną rolę. I to był pierwszy raz, kiedy poczułam się wolna, uwolniona od piętna mego ojca gwiazdy BTL-u – wspomina Monika.

Nie było łatwo, bo wszyscy podejrzewali, że ojciec ułatwia jej w drodze teatralnej, pomaga dostać się do szkoły aktorskiej, potem na scenę do dramatycznego.

A przecież uczyłem Monikę w szkole, miałem zajęcia ze studentami z pacynki i Monia dostawała zawsze trzy razy więcej po głowie – wskazuje Zaborski.

Takie zależności są bardzo trudne, bo chcemy być w oczach innych czyści, bez skazy, którą jest noszenie wspólnego nazwiska. Stajemy na głowie, żeby odciąć się i nie prowokować, a ludzie i tak gadają, jeszcze więcej, jeśli zobaczą tę słabość.

To był poligon – twierdzi Monika. – Wtedy musiałam akceptować wszystko i chciałam się odnaleźć. Nie było łatwo. Pamiętam pierwszy egzamin na półrocze: elementarne zadania z przedmiotem. Bylam zestresowana, bo każdy z nas miał zrobić etiudę z jakimś abstrakcyjnym pojęciem i przytrafiła mi się miłość. Wymyśliłam grę czajnikiem, rozlaną kawą. I tak chciałam zdefiniować to pojęcie. Skończyliśmy egzamin, podeszłam do taty, który stał z innymi profesorami i pytam jak to poszło. A on: no, Moniu, wiesz, nawet nieźle. Jeśli nie wyjdzie ci z aktorstwem, będziesz mogła zostać kelnerką.

Straszne, naprawdę tak powiedziałem? O ja cię. Nie pamiętam – odpowiada aktor.

A druga rzecz z pacynki na zaliczenie. Profesor nas ogląda, a my jesteśmy za parawanem. Robiliśmy „Igraszki z diabłem”, ale już na drugim roku, miałam większą świadomość. Stałam za tym parawanem, ręka mi się trzęsła, a tato pyta: co, pani Zaborskiej znowu się przykro zrobiło? Pani Zaborska, pani jest nieprzygotowana. Jest tyle zawodów na a, a oblatywacz samolotów, a traktorzysta, a… może warto zmienić? – opowiada Monika.

O, dobrze, że tak mówiłem, bo stawałaś się silniejsza – ripostuje od razu pan Andrzej.

Wszyscy parskamy śmiechem, bo to nigdy dobrze nie robi, taka nierównowaga tożsamości, kiedy nagle jeden człowiek, w dodatku profesor na wymarzonych studiach, zna cię od małego, kojarzy wszystkie twoje wady, wie nawet jak długo przygotowywałeś się wczoraj na zajęcia. Teraz oboje mogą śmiać się z zajęć, w których do ojca mówi się panie profesorze, a nie tato.

Znalezienie balansu w pracy opiera się na tym, że odpuszczasz sobie to, co mogą powiedzieć ludzie – mówi po chwili Zaborski. – Ja zawsze chciałam zagrać role dramatyczne, ale wychodziłem, mówiłem „kocham” i wszyscy się śmieli. A takie miałem marzenie, żeby wejść w rolę zakochanego, romantycznego amanta. Wyobrażacie mnie sobie? Nie z tym temperamentem, prawda?

Trudno wyobrazić sobie łzy u aktora, który rozśmiesza już samą posturą. Dla wielu Andrzej Zaborski jest po prostu komendantem z Królowego Mostu, energicznym i czasem mało rozgarniętym wiejskim policjantem, budzącym sympatię, radość. Mało kto uwierzy, że razem z Andrzejem Grabowskim, kiedy grali w Pitbullu Patryka Vegi, urządzali sobie wyścigi, kto pierwszy się rozpłacze. Zwyciężał Zaborski, a wszystko działo się pomiędzy zdjęciami mało wzruszającego filmu.

To też jest jakaś umiejętność wczuwania się w rolę.

Monika Zaborska niby jest w tej rozmowie druga, pozwala snuć swemu ojcu długie monologi, ale to tylko złudzenie. Widać, że aktor bardzo liczy się z jej zdaniem, słucha uważnie tego, co mówi.

Tata nauczył mnie trzymania równowagi – podkreśla córka. – I tak to jest niełatwe, bo teatr to bestia, zjada nam umysł, duszę, wolny czas. Często rozmawialiśmy o tym, żeby oprócz sceny mieć coś jeszcze, bo tak jak teraz przychodzi pandemia i z dnia na dzień teatru nie ma.

Albo przychodzi jakiś durny reżyser i też nas nie ma – wtrąca pan Andrzej.

Oboje przekrzykują się – on ma muzykę, działkę w lesie, rodzinę i wspaniałą żonę, która niejedno zniosła. Ona biega z psem, Chałka jest ze schroniska. Ma syna i Wiktor jest jej największym szczęściem. Jest wreszcie pełnoprawną aktorką, bez porównań do kogokolwiek.

Kiedy Monika wylicza to, co tworzy jej życie, Andrzej Zaborski patrzy na nią i dopowiada. Że jest świetną logopedką, że wspaniale pracuje z młodzieżą. Dobrze radzi sobie w teatrze, mimo, że przeorał ją w szkole teatralnej. No i z dumą patrzy na to, co gra na scenie i wie, że jeśli cokolwiek by się stało – poradzi sobie. Ma przecież jego geny, krew człowieka, który nigdy nie sądził, że będzie umiał stawić czoła scenie. Przecież wszystko zaczęło się z przypadku, jak ten anons w gazecie, że studium teatralne w Białymstoku zaprasza odważnych i zainteresowanych – przyszłych aktorów.

Zdawaj – powiedziała żona całkiem już ukształtowanemu człowiekowi, bo był wtedy grubo po dwudziestce.

Ale czuł, że w teatrze jest siła. Był kiedyś na kilku spektaklach, które zatrzymał w pamięci i zobaczył, że teatr lalek to nie jest tylko bieganie z lalką na kiju.

A co ze sławą? Monika Zaborska uśmiecha się.

Jeszcze nie dostałam tak pięknych kwiatów jak Justyna Godlewska. Nie tato, nie kupiła sobie sama, dostała słoneczniki od jakiegoś zauroczonego widza – dopowiada, kiedy słyszy, jak Andrzej Zaborski wymyśla na poczekaniu wszelkie możliwe scenariusze pojawienia się kwiatów w garderobie.

O sławie rozmawiają przerzucając się żartami. O tym, czym kupuje się uwagę publiczności, jak kojarzą ich ludzie w sklepie, kiedy najczęściej zaczepiają na ulicy.

Sława jest dobra, a jak ktoś zaprzecza, to kabotyn – stwierdza po chwili pan Andrzej puszczając oko.

Wiadomo, że już na zawsze on kojarzyć się będzie z filmami Jacka Bromskiego, a ona z tym, że jest jego córką.

Za chwilę nasze filiżanki z dopitym cappuccino kelnerka zabierze ze stołu, trzeba jeszcze tylko obejrzeć zdjęcia, wybrać kilka do publikacji.

Popatrz, Monia, jakie tu stare zdjęcie, jaka twarz zniszczona – marszczy czoło Andrzej Zaborski.

Nie jest zniszczona, tato. Jest gruba, po prostu – komentuje jego córka.

Jesteś bezczelna, dziecko – wzdycha ojciec.

Aktor sypie żartami, dowcipkuje, aktorka strofuje go, że wziął tylko kilka zdjęć, a przecież powinien cały album. Jest kim się pochwalić, ale to potem, opowieści o wnuczce, która dorwała gdzieś perkusję i bębni jak dziadek. I o synu, który nie jest aktorem, bo się wyrodził, szkoda. Grałby dobrze, jest charakterystyczny, a tak – klops. Jest tylko prawnikiem. I o żonie na zdjęciach.

Mama Moniki – mówi o niej z czułością pan Andrzej, prezentując pięć fotografii, choć przecież powinien zabrać więcej.

Żeby odwrócić naszą uwagę, startuje z newsem.

Zdradzę w tajemnicy, że może w przyszłym roku nakręcimy czwartą część „U Pana Boga za piecem”. Jestem po rozmowach z reżyserem i zbieramy ekipę. Scenariusz się pisze, może Bóg da i zrobimy kolejny film. Chociaż wszystko się zmieniło: i my, i czasy, i polityka. Zobaczymy, czy da się coś z tego sklecić. Bardzo mnie to interesuje – wyjawia.

Dlaczego pan nie dał się skusić wielkiej sławie? Pytam o to, bo za chwilę wychodzimy, a to pytanie krąży mi w głowie, odkąd go poznałam.

Dlaczego? To proste. Dla mnie rodzina to była bardzo ważna kwestia. Żeby zrobić karierę taką, o której pani pyta, trzeba z czegoś zrezygnować. Ja nie chciałem żyć za wszelką cenę. Ten zawód uwielbia egoistów. Ja nim nie jestem. Byłem w czterech agencjach, ale jak sam sobie czegoś nie załatwiłem, to nic nie miałem. Zresztą, castingi to wielka ściema. Główne role są obsadzone, a na poboczne przyjeżdża trzeci czy czwarty sort. Zawsze patrzą po warunkach. A, ładna dziewczyna: masz długie nogi, to staniesz za bufetem. Biorą po warunkach, bezmyślnie. A jesteśmy przecież myślącymi ludźmi, szkoda nas, nie? – wyjaśnia.

Wystarczy spojrzeć do Wikipedii, żeby zobaczyć, u kogo grał. Miał kilka świetnych propozycji, które nie doszły do skutku, ale czy ich dziś żałuje? To pewnie mało istotne teraz, po latach. Dobrze, że może siedzieć z Monią, jak nazywa córkę, rozmawiać z nią o ważnych i nieważnych sprawach, wspominać. Czuć klimat Kawiarni Lalek i za chwilę zajrzeć na scenę.

Ale o czym ja mówiłem? Rozmarzyłem się, myśląc o tych osobach, u których miałem zagrać… – zastanawia się Andrzej Zaborski.

No właśnie – uśmiecha się Monika.

Wstajemy z ławek, na których niejedne aktorskie sławne (ale czy szczęśliwe?) pośladki siedziały. Zaborscy umawiają się na spotkanie już w domu, prywatne.

Aaa – woła aktor. – Pani chciała wiedzieć, co zawdzięczamy sobie nawzajem? Nerwicę (śmiech – red.). Czego nauczyła mnie córka? Pokory, cierpliwości i tego, że ojcostwo to bardzo ciężkie zadanie. A z drugiej strony dała mi szczęście. Że możemy pogadać, pokłócić się – krzyczy.

Oboje są szczerzy i radośni w tej wyliczance.

A pamiętasz, o co pokłóciliśmy się ostatnio? Przyjechałam na wieś wreszcie po kilku tygodniach pandemii i tak bardzo się cieszyłam, że was wreszcie zobaczę. Że będzie mama, tata, syn, pies, las. Wolność. I jedną z pierwszych rzeczy, którą tata mi powiedział to, czy myję czasami ten samochód – odgryza się Monika Zaborska.

A ja ci powiem, dlaczego. Przyjeżdża piękna dziewczyna, wysiada z fajnego samochodu, a ja patrzę i widzę jakby cię wyciągnęli z błota – dokłada Zaborski.

Tato: pandemia, zapomniałeś? No właśnie, ojciec daje mi niekończące się powody do anegdot. A poza tym dał, razem z mamą, szczęśliwe dzieciństwo i przecudowne wakacje. Także miłość do teatru, świadomość pracy zespołowej, pokorę i uczciwość – nie kryje Monika.

No i wsparcie – mówi z przekąsem ojciec.

Ech, z tym wsparciem różnie było – śmieje się Monika. Do teraz się stresuję, kiedy tata przychodzi na spektakle. A kiedyś miał takie charakterystyczne chrząknięcia, jak coś było nie tak. Jak je słyszałam, myślałam sobie: Jezus Maria, Zaborski siedzi na widowni, strach się bać. Czasem przynosi też kwiaty, ale to pewnie bardziej inicjatywa mamy – odpowiada aktorka.

Nie no, mama nie chrząka, mama jest za delikatna – konkluduje pan Andrzej.

We trójkę wychodzimy z teatru. Upalne lato przykleja się do nas od razu, ale to dobrze, bo pachnie lipą i nieodległą, rozgrzaną Lipową. Ale to, co pachnie najbardziej, mieści się pomiędzy tą zabawną dwójką ludzi, którzy machają sobie na pożegnanie. Tak pachnie rodzina, to pewne.

Oryginalny materiał, wraz z galerią zdjęć, znajduje się na portalu podlaskisenior.com: Andrzej Beya-Zaborski z córką. Tak pachnie rodzina, czyli jak u Pana Boga w…

Komentarze