W ostatnich latach konsumpcjonizm w Polsce święcił triumfy. Kupowaliśmy, konsumowaliśmy i posiadaliśmy coraz więcej. Przy okazji – wyrzucaliśmy coraz więcej, ale tym zbytnio się nie przejmowaliśmy. Konsumpcjonizm w polskim wydaniu miał cztery główne pożywki: rosnące indywidualne dochody, podatność nabywców na reklamę, naśladownictwo tzw. zachodniego stylu życia i – jakby to nie zabrzmiało – ich ograniczoną wiedzę i świadomość konsumencką.
W tzw. nowej rzeczywistości o te pożywki coraz trudniej. W recesji dochody przestały rosnąć, reklam jest mniej, bardziej oglądamy się na siebie niż na Zachód, a konsumencka świadomość wzrasta, bo koronawirus jeszcze internetu nie zaatakował. Coraz staranniej wyszukujemy użyteczne informacje o nabywanych produktach, potrafimy określić ich wady i zalety oraz odrzucić wyroby i usługi o wątpliwej jakości.
Przy ograniczonych możliwościach nabywczych polscy konsumenci uświadomili sobie też, że kupowanie kolejnych gadżetów nie musi prowadzić do szczęśliwego życia, że bez niektórych rzeczy można się obejść, a zakupy w mniejszej ilości oznaczają również mniejszą zawartość kubłów na odpady.
Co oczywiste, generalizowanie konsumenckich zachowań jest ryzykowne, gdyż niektórzy zaczęli kupować najtańsze produkty, a z kolei inni zwrócili się w stronę wyrobów wyższej jakości. Być może przypomnieli sobie dawne powiedzenie, że „tanie mięso jedzą psy”, albo uwierzyli w głosy przedstawicieli starszego pokolenia, którzy kupowali mniej, ale rzeczy dobrej jakości. Ja uwierzyłem swoim kotom, które zbojkotowały mokrą karmę rodem z Biedronki („produkty najwyższej jakości w najniższych cenach”).
Jeżeli przy tej okazji to konsumenckie ograniczenie łączy się z poświęcaniem więcej czasu swoim bliskim, rozwijaniem zainteresowań czy aktywności fizycznej, to można by stwierdzić, że efekty tych przemian można potraktować z umiarkowanym optymizmem. Radość byłaby jeszcze większa, gdybyśmy w szerszym zakresie zdawali sobie sprawę z tego, że reklama stanowi powszechną społeczną manipulację, produkty globalnych marek nie muszą być lepsze od naszych lokalnych wyrobów i gdy przestaniemy się wstydzić nazw w ojczystym języku. Gdy marki, takie jak Bułka Z Masłem, Głodny Wilk czy Gospoda Podlaska, przestaną być wyjątkami w zalewie pizzerii, barów sushi i pubów. Stanie się tak jednak dopiero wtedy, gdy młodzi Polacy bez wahania zaproszą wybranki swojego serca na romantyczne kolacje przy kiszce ziemniaczanej czy kartaczach zamiast pizzy czy sushi. W końcu wszystkie te potrawy wywodzą się z dań dla ubogich, a nasze kluski, kiszki czy kartacze nie ustępują smakiem surowym rybom czy ścinkom na placku z mąki i wody. Te konsumenckie trendy mogą stanowić szansę rozwoju dla firm, które dotychczas były bez większych szans w konfrontacji z wielkimi sieciami i markami.
Swoistym fenomenem, a jednocześnie światełkiem w tunelu jest hossa w turystyce krajowej, jaką tego lata zaobserwowano w wielu polskich miejscowościach turystycznych. Można liczyć na to, że również w innych kategoriach produktowych i usługowych polscy konsumenci zwracać się będą w stronę rodzimych marek i producentów. Warunkiem jest jednak w pełni uświadomienie sobie znaczenia angielskiego powiedzenia: „The grass is always greener on the other side of the fence”. W dosłownym tłumaczeniu oznacza to, iż trawa zawsze wydaje się bardziej zielona po drugiej stronie płotu. W dowolnej transkrypcji oznacza to ni mniej ni więcej: „Cudze chwalicie, swego nie znacie”.
Andrzej Kondej – doktor ekonomii, pracownik naukowo-dydaktyczny Instytutu Zarządzania na Uniwersytecie w Białymstoku, właściciel firmy Kondej Retail, doradca, analityk i badacz rynkowy