Krzysztof Szubzda: Kawelina problem z dotykaniem

Krzysztof Szubzda, fot. Monika Woroniecka

Parę dni temu pokazałem grupie obcokrajowców pomnik Kawelina. Na co obcokrajowcy, od razu zadali pytanie: „Co się z nim robi?” I wtedy uzmysłowiłem sobie z przerażeniem, że z Kawelinem nic się nie robi. Stoi bezużyteczny. Co za niedopatrzenie?

W Pradze na Moście Karola jest też rzeźba psa (a nawet płaskorzeźba). I trzeba go na szczęście pomacać. Turyści lubią mieć konkretną misję do wykonania. Wszyscy też wiedzą z przewodników, że w Dijon głaszcze się na szczęście sowę, w Watykanie – duży palec św. Piotra, ale koniecznie u lewej nogi, Żeromskiemu i Tuwimowi w Łodzi pociera się nosy, a Julii Capuletti w Weronie – prawą pierś. Słynne mordy, nosy, palce i biusty stają się co prawda zagrożeniem dla pomników, bo od głasków robią się mikropęknięcia, ale ludzie chętniej przyjeżdżają w miejsca, gdzie jest coś konkretnego do zrobienia. I miasto ostatecznie ma zyski. Nie chodzi tylko o hotele, restauracje i pamiątki. Wiecie ile kasy odławia się co roku z jednej tylko fontanny Di Trevi? Milion euro! Wyobrażacie sobie milion euro w miedziakach! Może by więc wrzucać grosiki do Kawelina? Milion pewnie się nie zmieści. Ale gdyby wprowadzić tradycję, że pies-brzydal żywi się wyłącznie banknotami?

Znane są w turystycznym świecie rytuały bardziej złożone. Na przykład warszawską syrenkę głaszcze się siedmiokrotnie po ogonie, coś dziwnego robi się też chyba z chłopcem sikającym na brukselskim rynku, a w Petersburgu trzeba trafić monetą w rzeźbę czyżyka. Nikt nie wie dokładnie po co, ale tak się robi i już. Natomiast do naszego Kawelina nie dołączono żadnej instrukcji, a pies jest na wyciągnięcie ręki i aż się prosi, żeby w coś go musnąć, tycnąć, smyrnąć, coś mu gdzieś włożyć. No i żeby to przynosiło szczęście.

Wiem, że niektórzy gaszą mu w mordzie papierosy, albo stawiają puszkę na głowie. No tak już ludzie improwizują, gdy nie ma odgórnych wytycznych. Moi obcokrajowcy stali przez chwilę bezradni, aż w kocu ktoś założył mu płaszcz przeciwdeszczowy. Potem poszliśmy do ogrodów Branickich i zobaczyliśmy, że tamtejsze posągi też stoją w płaszczach przeciwdeszczowych, a dokładnie w takich białych całunach. To też może być jakaś tradycja!

Do zagospodarowania są też betonowe owieczki na wałach św. Rocha. Na pewno pomacanie ich w ogon przynosi jakieś szczęście. Tylko ktoś musi o tym głośno powiedzieć. No i praczki! Jakiś czas temu funkcjonowała tradycja, by wracając z imprezy koniecznie powyrywać im głowy. Na szczęście tradycja zanikła. Ale nowej nie ma. Młodzi ludzie nie lubią na pomniki tylko patrzeć. Teraz ze wszystkim trzeba wchodzić w jakąś interakcję. Można by raz w roku napuścić do stawu trochę detergentów i zrobić wielkie ogólnomiejskie pranie razem z praczkami. Kiedyś takie prania, były formą spędzania czasu wolnego w gronie innych piorących. Można było podowcipkować, poznać się, poplotkować i przy okazji coś wyprać. Co Wy na to?

Przy ul. Suraskiej jest też piękna rzeźba „Maski”, z którą też kompletnie nie wiadomo, co robić, a ma aż trzy szpary (na oczy i usta). Zwykle w takie szpary, coś się wkłada. Zanim czyjaś zbyt odważna wyobraźnia wymyśli coś, czego będziemy żałowali, uprzedźmy wypadki i zaproponujmy, że w tym miejscu zrzucamy maski i mówimy sobie prawdę. Jeśli ktoś boi się powiedzieć, może trudną prawdę napisać i przekazać ją przez szparę (O!)sobie znajdującej się pod drugiej stronie. Obdarowana prawdą osoba, daje odpowiedź przechodząc na odpowiednią stronę maski. Jeśli rozumie i wybacza – staje po stronie komicznej, a jeśli się gniewa – po stroje tragicznej.

Ale moimi ulubionymi rzeźbami w Białymstoku są dzieła Albina Sokołowskiego: „Ptaki-Witacze” na rogu Jana Pawła II i Narodowych Sił Zbrojnych i „Ucho ormowca” na placu przed Teatrem Dramatycznym. Uwielbiam je, bo niczego nie upamiętniają i wzniesiono je zupełnie po nic. I to nie na fali postmodernistycznego wygłupu, ale w dawnych czasach, kiedy jeszcze wszystko musiało mieć sens i służyć większej sprawie.

Koniecznie trzeba otoczyć ją legendą, aurą niezwykłości i niebanalnym zwyczajem. „Ucho ormowca” mogłoby być takim nowoczesnym miejscem do składania anonimowych donosów. Policja przychodziłaby, co wieczór i pobierała ciekawy materiał o życiu miasta.

A przy odlatujących „Ptakach” na wylotówce do Warszawy mogliby się zatrzymywać emigrujący z naszego miasta ludzie, żeby po raz ostatni przemyśleć swoją decyzję. Myślę, że powinni tam siedzieć: ksiądz, psycholog, pracownik urzędu pracy, przedstawiciel biura promocji miasta, a może i wróżka, by spróbować jeszcze w ostatniej chwili zawrócić w locie nasze odlatujące ptaki. Co Wy na to?

Dział Felietony wspiera Partner Sieńko i Syn- Autoryzowany Dealer Audi. Przeczytaj kolejny na  https://przedsiebiorczepodlasie.pl/felietony/  Zdjęcia: Monika Woroniecka – fotografia biznesowa

Komentarze