Krzysztof Szubzda: Mały procent, wielka ściema

Zawsze w połowie marca z miliardów ulotek, internetowych banerów i gazetowych reklam patrzą na nas błagalnym wzrokiem tysiące chorych Jasiów i Martynek. Dzięki tej zmasowanej akcji miliony Polaków z roku na rok przekazują coraz większe sumy w ramach tak zwanego jednego procenta. Organizacje pożytku publicznego mają więc środki, by leczyć coraz więcej chorych dzieci, karmić głodne i poić spragnione, a społeczeństwo staje się bardziej solidarne i obywatelskie. Piękna fasada tego kłamstewka jest tak urocza, że nikt nie odważa się sprawdzić, co się za nią kryje.

Więc zajrzyjmy! I zacznijmy od siebie. Przekazywanie jednego procenta to żaden piękny gest. Nie przekazujemy przecież ani grosza ze swoich pieniędzy, ale środki budżetowe, którymi nasz kraj pozwolił nam symbolicznie rozporządzić. I choć po corocznym odpisie czujemy się wspaniale i filantropijnie, jak po kliknięciu w baner karmiący dzieci lub po wzięciu udziału w akcji typu „sto przysiadów dla chorej Magdy”, warto wiedzieć, że to nie ma nic wspólnego z dobroczynnością.

Po drugie charytatywność niepostrzeżenie stała się biznesem. Wiecie co zrobiła pewna matka, która zebrała pierwsze sto tysięcy na operację chorego syna? Poszła błagać lekarzy, by obniżyli horrendalny haracz za operację do nieco rozsądniejszej sumy? Skądże. Zaniosła sto tysięcy do agencji reklamowej, która zrobiła szum w kraju i uzbierała synowi prawie dwa miliony. To oczywiście tak cudowne i piękne, że powinienem postawić tu kropkę i się zamknąć, ale jednak mam w ustach dziwny niesmak. Nie wobec tego, co zrobiła matka, bo matki chorych dzieci nie mają wyboru. Niesmakiem napawa mnie fakt, że skonstruowaliśmy świat, w którym lekarze niosą pomoc potrzebującym, ale tylko jeśli dysponują akurat milionem euro, więc zdesperowane matki muszą płacić agencjom setki tysięcy złotych, bo tylko kosztuje zrobienie szumy, który wzruszy Polskę. Oczywiście, jeśli z czasem zrobimy się bardziej skorzy do pomocy zaskutkuje to z pewnością wzrostem cen skomplikowanych operacji w zagranicznych klinikach. A najsmutniejsze, że po każdorazowym przekazaniu milionowego haraczu cieszymy się, jakie to wszystko piękne.

Też cieszę się, kiedy Jaś odzyskuje wzrok, a Martynka zaczyna chodzić, ale gdzieś na końcu języka zostaje niesmak.

Po drugie. Sens jednego procenta miał chyba polegać na tym, by odrobina pieniędzy z wielkiej budżetowej sterty nie karmiła szeregu pośredniczących urzędników, ale dzięki naszej decyzji, trafiła bezpośrednio we właściwe ręce. Ale wcale tak nie jest. Nasze pieniądze znów trafiają na wielkie stery potentatów w odzyskiwaniu jednego procenta. Znów więc utworzył się pośrednik, znów pieniądze przechodzą niejasne procedury subkontowe i nie wiadomo, ile procent tych jednych procentów trafia tam, gdzie miało trafić.

Bo duże i skuteczne organizacje pozarządowe, żeby być duże i skuteczne muszą dużo i skutecznie wydawać na reklamę swojej działalności. Fundacja Rosa poinformowała swego czasu, że z ubieranych 6 mln złotych, 3,2 mln przekazała na reklamę i promocję. Wielu nie przyznaje się wcale do swoich wydatków ani kosztów administracyjnych, bo nie musi. Czy oto nam chodziło? Może lepiej było, gdy pieniądze trafiały prosto do budżetu państwa. Budżet przynajmniej nie musi się reklamować. Bierze, co swoje i już. To przynajmniej zmniejsza koszty operacyjne.

Stowarzyszenia reklamować się muszą i to ostro, bo walka idzie co roku o pół miliarda złotych. Oficjalnie są to pieniądze dla chorych Marcyś i Janków, którzy błagalnie uśmiechają się do nas z bilbordów, ale pierwszymi beneficjentami są zupełnie zdrowi pośrednicy. To wąska grupa potężnych organizacji, często fundacji korporacyjne, które dysponują dużymi środkami własnymi. Na przykład Fundacja KGHM Polska Miedź, która co roku plasuje się wśród najlepszych w pozyskiwaniu 1%. Korporacje oprócz łatwych pieniędzy, mają równie łatwą promocję i wizerunek odpowiedzialnej społecznie firmy. Co roku na szczycie rankingu powtarzają się te same podmioty.

Z pozostałych siedmiu tysięcy zbieraczy jednego procenta, tysiąc stowarzyszeń musi zadowolić się kilkoma stówkami, około pięć tysięcy – dostaje kwoty czterocyfrowe, natomiast 50 najsilniejszych rekinów zgrania połową stawki. Maluczcy mogą co najwyżej ulokować u nich swoje subkonta i liczyć, że rekiny podzielą się z nimi co rocznym łupem. Ale w jakim zakresie? Tego nigdy nie wiadomo. Nie mam nic do rodzin czy dzieci, które odcięte od pomocy NFZ-etu imają się każdego ratunku. Pytam nas czy akcja, która co roku tak podbudowuje naszą wiarę w ludzi jest na pewno aż tak piękna. Oczywiście można powiedzieć, że jednakowoż ktoś tam coś tam dostaje, więc nie ma co się przyczepiać.

Ok, pieniądze z jednego procent na pewno trafiają do telewizji i gazet, w których muszą ogłaszać się OPP, żeby nas skutecznie wzruszyć, trafiają do agencji reklamowych, które wiedzą, jak to zrobić, do zdolnych grafików, którzy dodają iskierki nadziei do oczu potrzebujących dzieci, do drukarni, które wypluwają z siebie miliardy rozczuleń i rozrzewnień w dowolnym formacie, do właścicieli bilbordów, jeśli ktoś chce wywołać wzruszenie wielkoformatowe, czy do właścicieli sal bankietowych, hoteli, zespołów, tancerek, DJ-ów i konferansjerów, jeśli ktoś chce zapukać do naszych serc w rytmie karnawałowej cha-chy. Słowem na marnym kiedyś przednówku robi się fajny ruch w wielu interesach.

A co ma z tego Jaś lub Marcysia, których uśmiechnięte w bólu twarze wywołują sezonowe wylewy naszej pseudofilantropii?

No cóż, ich rola polega głównie na tym, by wzruszająco wypadli na plakacie. Są ostatnim i najsłabszym elementami tego niejasnego i coraz dłuższego łańcucha pokarmowego, przez który musi przejść nasza złotówka i obawiam się, że jeśli w ogóle do nich trafia, to jest już pewnie ledwie kilkunastoma groszami.

Co możemy zrobić w oczekiwaniu aż państwo ureguluje ten galimatias nowymi regulacjami, które pewnie znów wypaczy ludzka chciwość? Przestańmy przede wszystkimi myśleć o tym nieszczęsnym procencie jak o wielkiej sprawie. Jeden procent sprawdza się dobrze, tylko w podpiwku. Proponuję przywrócić pierwotny sens jednego procenta i rozejrzeć się za prawdziwymi potrzebami wokół siebie. I zadysponować tam zamiast budżetowego procenta, własny promil.

Komentarze