Krzysztof Szubzda o tantiemach, mamie i wielkich pieniądzach

Wiedzieliście, że Krzysztof pracuje w radiowej Trójce?

Biznes i przedsiębiorczość to sprawy bardziej mi obce niż podział komórki mitochondrialnej przez mejozę. Z tą różnicą, że mejoza mnie nudzi, a biznes w swej niepojętości jednak fascynuje. Ot na przykład, fascynuje mnie kwestia, ile jest warte moje konferansjerskie gadanie? Jak to się dzieje, że czasem mówię jedno (dosłownie jedno) zdanie za tysiąc złotych netto, a czasem stoję na scenie przez pięć godzin, maskując potokiem słów nieobecność trzech kapel i teatrzyku dla dzieci i dostaję ledwie kilkaset złotych. Brutto!
Kiedyś wybiegłem na scenę i powiedziałem dwa głupie zdania, bo aktor szukał marynarki. Traf chciał, że te dwa zdania weszły na stałe do transmisji występu i od kilku lat dostaje tantiemy z ZAiKS-u (za autorstwo tych zdań) i ZASP-u (za brawurowe ich wykonanie). Tantiemy w identycznej wysokości, jak autor i aktorzy tej sztuki!

Moje widełki cenowe najprecyzyjniej określa anegdota o obiedzie u mamy. Byłem kiedyś u niej na babce ziemniaczanej, gdy nagle zadzwonili z telewizji z Warszawy. Chodziło o regularne pisanie scenariusza jakiegoś programu i pytali o wycenę. To są zawsze trudne pytania. Kiedyś już musiałem odpowiedzieć na pytanie, ile kosztuje podrasowanie pointy piosenki, mini-dialog o Szwecji, wpompowanie seksu w monolog? To tylko trzy przypadkowe zlecenia z Warszawy. Ale tego dnia sprawa była jeszcze bardziej niejasna i całoroczna. Poprosiłem o chwilę do namysłu i podzieliłem się dylematem z mamą.
– Jeżeli masz pisać cały rok – zaczęła z namysłem mama – to chyba krzywdy nie będzie, jak dostaniesz 50 zł dniówki.
Kiedy wyjaśniłem mamie, ile z grubsza kosztują telewizyjne produkcje i ile zarabiają jej ulubieni prezenterzy, mama momentalnie zmieniła zdanie:
– Weź milion.

I w tych widełkach, zawiera się moje wynagrodzenie. A więc przy okazji apel do moich chlebodawców: jest spora przestrzeń negocjacyjna! 50 – 1 000 000. Mniej więcej jak u arabskiego handlarza.

Ale z produktami bardziej wymiernymi niż gadanie też nie jest łatwiej. Zapytajcie producenta śrubek, opon czy ciastek, ile kosztuje śrubka, opona czy ciasto. Nie ma takiej ceny. Wszystko warte jest tyle, ile klient jest w stanie zapłacić. Mój brat ksiądz kupował kiedyś hurtowe ilości śrubek, bo za ich pomocą wyjaśniał dzieciom na kazaniach jakąś zawiłość teologiczną. Na początku płacił prawie 2 zł za śrubkę, potem 2 zł za kilogram, ostatnio płaci już 5 zł za 10 kilogramów. 5 zł to cena pączka, zdrapki lub biletu lotniczego do Londynu, więc nie wiadomo czy to dużo, czy mało. No i nie wiadomo, co za dogmat wyjaśnia brat tak długo za pomocą śrubki.

Ale najwięcej płaci się oczywiście za nic. Totkowicze płacą setki tysięcy w ciągu życia za nadzieję, ubezpieczający się opłacają – pewność, upiększający się kupują młodość, psychopterapeutyzujący się – uwagę. Ja ten tekst piszę w modnej kawiarni przy kawie za 14 zł. Realny koszt kawy to pewnie 2 zł, za resztę kupiłem…? Luksus? Nastrój? Coś, czego nie mogą wziąć do ręki, ale kosztowało mnie sześć razy więcej.

W tym szaleństwie doszliśmy do momentu, gdzie nie tylko nie wiadomo ile coś kosztuje i czy to w ogóle istnieje. Nie wiadomo już nawet, kto komu płaci. Mój znajomy chciał wstawić do sklepu foto-budkę, żeby uatrakcyjnić walentynki. Był przekonany, że dostanie od właściciela kasę, a tymczasem dostał od niego fakturę do opłacenia. Wydawnictwa też powoli przyzwyczają autorów do myśli, że to nie one autorom, ale autorzy im płacą za książkę. Artyści płacą za możliwość występu na dobrym festiwalu. I wcale się nie zdziwię, jeśli niebawem za luksus uprawiania swego zawodu też będę musiał zapłacić. Na razie mam coraz częstsze propozycje, by pracować za darmo.

Komentarze