Michał Bajor: Nie jestem kopistą, covery śpiewam z wielkim ukłonem dla mistrzów

„Kolor Cafe” Edycja Specjalna – to tytuł nowej płyty Michała Bajora, której premiera zapowiadana jest na początek 2021 r. Na najnowszym albumie artysta powraca do swoich włosko-francuskich fascynacji muzycznych. Z powodzeniem sięga po sławne przeboje z repertuaru takich wykonawców, jak między innymi Edith Piaf, Dalida, Marino Mariniczy Serge Gainsbourg, przedłużając artystyczne życie tych utworów w świadomości kolejnych pokoleń odbiorców. O swoich inspiracjach Michał Bajor opowiada w ekskluzywnym wywiadzie.

Podobnie jak i Twoi rówieśnicy lubiłeś i nadal lubisz piosenki anglojęzyczne, na przykład zespołu The Beatles. Ich dominacja w światowej muzyce rozrywkowej ostatnich dekad wydaje się niepodważalna. Skąd zatem Twoje zamiłowanie do repertuaru francuskiego i włoskiego?

Michał Bajor: To kwestia pokoleniowa. W Polsce czasów mojej młodości, w radiu i telewizji prezentowane były głównie piosenki ze środkowej Europy – transmitowano festiwal w San Remo czy koncerty wykonawców francuskich. Wpływ miała też rodzina: ojciec aktor, mama nauczycielka, babcia śpiewająca, brat bardzo umuzykalniony, ciotka pianistka – wszyscy słuchali tych piosenek. A ówczesne „brukowce”, czyli dwie czy trzy gazety na krzyż, opisywały życie Dalidy, Joe Dassina czy Charlesa Aznavoura. Więc naturalne, że do tych artystów było mi najbliżej.

Zakochałem się już wtedy w ich indywidualności i sile głosu. Również w pewnego rodzaju nadekspresyjności. Owa pasja ukształtowała zresztą mój przyszły repertuar oraz myślenie o charakterystyce mojego głosu. Stąd to drżenie, wibrato, którego używam od lat dużo mniej, a do którego na tej płycie, z powodu repertuaru, trochę wróciłem.

Z kilkuset piosenek wybrałeś na tę płytę raptem osiemnaście. Według jakiego klucza dokonywałeś selekcji?

– W tym procesie uczestniczył i szef muzyczny Wojciech Borkowski, i mój menadżer Janusz Kulik, a także Ela Zapendowska i sporo osób z wytwórni Sony Music. To było wiele spotkań, na których słuchaliśmy utworów i rozmawialiśmy o nich. Doprowadzenie do procesu nagrań trwało półtora roku. W końcu unormowały się kwestie prawne – przy pomocy wytwórni uzyskaliśmy zgody spadkobierców kompozytorów i autorów.

A sam wybór był bardzo trudny i bolesny. Obok prawie każdej z tych piosenek potrafiłbym postawić cztery kolejne. Decydowały względy emocjonalne, bądź większość opiniujących, prawie jak w prawdziwych wyborach. Prezentowałem utwory wielu osobom i pytałem – którą byś wybrał/-a? Tak naprawdę wyłoniliśmy piętnaście piosenek zarejestrowanych premierowo. Do tego doszły dwie nagrane na nowo oraz jeden bonus sprzed lat.

Czy to oznacza, że możemy spodziewać się wydawniczej kontynuacji tematu włosko-francuskiego w Twoim wykonaniu?

– Oczywiście, gdyby tylko zdobyć prawa do kolejnej puli utworów, nie byłoby z tym żadnego problemu. Zwłaszcza, że już kiedyś wydałem płytę z piosenkami francuskimi i to był nieprawdopodobny strzał w dziesiątkę. Stąd wpadłem na pomysł, żeby ponownie uderzyć w ten repertuar, ale tym razem dołączając nowe utwory, jak i piosenki włoskie, którymi w młodości emocjonowałem się tak samo.

Na czym Twoim zdaniem polega różnica między francuską i włoską częścią tego materiału – jeśli chodzi o pewną nastrojowość, o klimat?

– Jest ogromna. Chodzi mianowicie o sprawę tekstów oraz pewnej stylistyki muzycznej. Może nie nazwałbym piosenek włoskich powierzchownymi, ale są to przede wszystkim przeboje – weźmy choćby takie „Quando, Quando”, „Bambino” i parę innych. Zresztą one z natury – nawet te dramatyczne – są bardzo szerokie, śpiewne, traktują o miłości. Wszyscy mogą je sobie zanucić. Natomiast we francuskich utworach nie dosyć, że wszyscy mogą je nucić, to jeszcze są bardzo o czymś. Dlatego trudne było też ułożenie kolejności na płycie.

Kolejna trudność to zlepienie programu koncertowego z tych piosenek tak, żeby obok przejmującego dramatu, przy którym słuchacze się wzruszają w „Je suis malade” nie znalazło się np. właśnie wspomniane „Quando, Quando”.

Ale wracając do głównego wątku… Francja zawojowała świat oryginalnością i mądrością, a Włosi dodali do tego jeszcze pewnego rodzaju zabawę i frywolność, której widzowie tak potrzebują. Ludzie to kupili i stąd wielka, do dzisiaj zresztą, popularność takich wykonawców, jak Al Bano, Pupo czy Drupi…

Prawdziwe i bardziej ambitne światowe kariery robili jednak Francuzi – Piaf, Dalida czy Yves Montand, którzy osiągali sukcesy nawet w Ameryce. A ten ostatni był przez chwilę narzeczonym Marilyn Monroe, więc wszyscy mogli mu tego zazdrościć, a jego piosenki osiągały szczyty popularności.

Skoro tekst bywa tak istotny, to znaczy, że w polskich wersjach kluczową rolę odgrywa praca tłumacza. Większość utworów na „Kolor Cafe” przełożył Rafał Dziwisz. Jak oceniasz jego wkład w ten album?

– Jest nie do przecenienia. Dla artysty śpiewającego jest bardzo ważne, żeby tłumaczenia „nie zgrzytały piaskiem po zębach”. I u Dziwisza tego nie ma. Jest aktorem Teatru Słowackiego w Krakowie, który pisze i tłumaczy dla wielu osób i teatrów. Dla mnie odkryli go znajomi z Wrocławia, gdzie grał i pisał słowa w jednym ze spektakli. I okazało się, że znakomicie tłumaczy, bo robi to niesamowicie muzycznie. A to wcale nie jest tak łatwe.

Z włoskimi przekładami jakoś sobie radzę pamięciowo, ale na przykład bardzo długo uczyłem się tekstu „Miłość to jest gra” z repertuaru Joe Dassina, bo tam są takie skojarzenia literackie, których dziś w naszym codziennym języku za bardzo się nie używa. A one muszą tam być, żeby móc zachować treść i sens.

Oczywiście czasem Rafał pozwala sobie na „licentia poetica” i ma do tego pełne prawo. Jak w tytułowym na płycie „Couleur Cafe”, gdzie w oryginale Gainsbourg śpiewa do kobiety, która ma ciemniejszy kolor skóry – i stąd jest połączenie z kawą. A w przekładzie który dostałem, jest coś innego, bo tak sobie tłumacz wymyślił.

Piosenki francuskie są trudniejsze i dzięki staraniom Rafała bardzo pięknie mi się je śpiewa. Aczkolwiek powtarzam – te pieśni powstały kilkadziesiąt lat temu i w jakimś sensie, literacko, niektóre z nich są archaiczne. To raczej nie jest twórczość dla młodzieży, która miałaby tego słuchać na plaży z empetrójki.

Bardzo jestem ciekawy przyjęcia tej płyty, po tym, jak kilka lat temu moja francuska kolekcja odniosła fantastyczny sukces. Dzisiejszy potencjalny odbiorca, „bogatszy” o otaczającą nas piosenkę „lekką, łatwą i przyjemną”, czyli łubudubu i „biedroneczki są w kropeczki”, na pewno tego nie kupi. Natomiast jestem ciekawy, na ile moja publiczność, składająca się z czterech pokoleń słuchaczy, będzie zadowolona.

Mam nadzieję, że tak – oni wciąż czekają na coś nowego, a w tym przypadku na piosenki, które cały czas są znane na całym świecie.

A jaką rolę w tym wszystkim pełni wokalista jako „interpretator” tekstu i emocjonalnej warstwy w piosence? Mierząc się ze słynnymi piosenkami, z jakim podchodzisz do nich nastawieniem? Próbujesz je zawłaszczyć i wykonać zupełnie po swojemu? Czy też nawiązujesz z nimi jakiś dialog?

– Nie jestem kopistą, ale bez skromności powiem, że covery w moim wykonaniu cieszą się uznaniem publiczności i krytyków, co widać zarówno po sprzedaży płyt, jak i po zainteresowaniu koncertami. Oczywiście mogłem wziąć piosenki z cyklu „tralalala bum cyk cyk”, ale wolałem sięgać po utwory wybitnych twórców, takich jak Kofta czy Grechuta. I okazało się, że przedłużyłem życie tych artystycznych, ponadczasowych perełek. Wnosząc jednocześnie we współczesność swoją wiarygodność.

Nigdy w życiu nie wykonałem utworu klasyka „na głowie”. Nie lubię przepoczwarzania piosenek na siłę. Jeśli artystka X czy artysta Y nagrają piosenkę Osieckiej czy Młynarskiego w duchu pierwowzoru, to i tak ostatecznie wygra przecież ich osobowość i charakter. Ktoś może mi zarzucić, że śpiewam podobnie jak pierwsi wykonawcy. Być może, ale robię to celowo i zwielkim ukłonem dla mistrzów. Nie imituję piosenek tak, jak w pewnym programie telewizyjnym odgrywa się (zresztą często bardzo udanie) postaci i wciela w nie.

Przefiltrowuję te pieśni przez swoją dojrzałość, więc jest to Michał Bajor interpretujący znane utwory. Uważam, że należy kłaniać się oryginałom, podchodzić z poszanowaniem do linii melodycznej i wielkości piosenki. Lady Gaga czy Madonna pokazały, że można w ten sposób zaśpiewać „La vie en rose” Edith Piaf, pozostając w charakterze piosenki, a równocześnie w swojej indywidualności. Ktoś może chciałby, żebym błysnął i zaśpiewał na przykład swingowo lub jazzowo. Ale ja nie umiem na jazzowo, więc po co mam się wygłupiać, skoro są w tej dziedzinie lepsi ode mnie. Nie będę ścigał się w jazzie z Urszulą Dudziak. Nie chcę nikogo udawać. Mogę tylko pokazać siebie, w miarę zbliżonego do oryginału.

Podczas występu przeplatasz piosenki opowiastkami, anegdotami, żartami. Dzięki temu nawiązujesz kontakt z publicznością. Czy w piosenkach z „Kolor Cafe” tkwi potencjał narracyjny?

– To bardzo ważny ich aspekt. Od kilkunastu lat i od wydania wielu płyt prowadzę w trakcie koncertu rozbudowaną konferansjerkę. I słyszałem mnóstwo głosów, że to wypada dobrze. Zofia Kucówna, wybitna aktorka, powiedziała kiedyś po moim koncercie, że sama nie wie, czy bardziej jej się podobało jak śpiewałem, czy jak mówiłem (śmiech – red.). Dlatego wiem, że gdybym nagle wyszedł, pomachał widowni i zawołał „witaj, Opole!”, po czym wykonał piosenki jedną po drugiej, bez żadnej zapowiedzi, to ludzie byliby bardzo rozczarowani.

Mój koncert to swego rodzaju monodram aktorsko-pieśniarski, skonstruowany jako spektakl. A opowieści jest w nim zawsze sporo – wspomnieniowych, poważnych, żartobliwych, a nawet osobistych, odnoszących się do moich prywatnych czy scenicznych przeżyć. Być może będę nieskromny, ale nie każdemu artyście jest to dane. Widziałem występy świetnych wokalistów, którzy jednak nie powinni zapowiadać swoich piosenek. Wystarczyłoby, że uśmiechają się i śpiewają. I nie należy mieć o to do nich pretensji, bo nie jest to żadna ujma. Niemniej do konferansjerki potrzebna jest pewna swoboda składnego mówienia i jest to też umiejętność, nie każdemu dana…

Jako się rzekło, poza piętnastoma premierowymi nagraniami, znalazły się też na „Kolor Cafe” trzy utwory „bonusowe” – nagrane ponownie „Edith” czyli tzw. „medley” piosenek Edith Piaf oraz „My Way” słynne dzięki wersji Franka Sinatry – a także pochodzące z 1986 roku nagranie piosenki „Walc na tysiąc pas”, z repertuaru Jacquesa Brela.

– „Edith” i „My Way” zaśpiewało mi się lżej – bardziej świadomie, niż wcześniej. Chodzi o pogłębione zrozumienie tekstu. Będąc czterdziestoletnim chłopakiem niby już można śpiewać coś o „mojej drodze”, ale w dzisiejszym momencie mojego życia ten tekst jest przeze mnie o wiele dojrzalej interpretowany. Sinatra nie przepadał za tą piosenką – być może był na nią za młody. Ale i tak zrobił z niej światowy mega przebój.

Co do „Walca…” Brela, to chciałem zrobić słuchaczom taki drobny prezent. Wiedziałem, że tego już teraz nie nagram, bo nie będę umiał tak szybko zaśpiewać ostatniego refrenu. Wprawdzie mam dobrą dykcję, ale ten utwór to piekło trudności i już lata temu, na początku, musiałem się bardzo skupiać. Pamiętam, że do pewnego momentu mogłem wypić wino do obiadu, ale od dnia kiedy pewnego razu, wieczorem, w czasie występu pomyliłem się w „Walcu na tysiąc pas”, to do dzisiaj nie ma mowy o gramie alkoholu przed koncertem. Opowiadam zresztą publiczności tę anegdotę. A piosenkę postanowiłem przypomnieć, bo była kropką nad „i” mojego odejścia z teatru i rozluźnienia układów z kinem, a tym samym mocnego zaistnienia na scenie estradowej.

Czy wśród tych premierowych piętnastu piosenek wyróżniłbyś którąś tak osobiście?

– „Je suis malade”, u nas nazywa się to „Bez sił ballada”. Wstrząsająca pieśń o samotności, tęsknocie i miłości. Zakończona fragmentem po francusku. To chyba najbliższy mi utwór z tej nowej płyty. Kiedy puszczam na próbę niektóre z piosenek przyjaciołom, to przy tej pieśni panie płaczą, a panowie są przejęci. Ale też rajcuje mnie bardzo „Mambo Italiano”, które nawiasem mówiąc okazało się nie włoskie, a amerykańskie. Napisane przez nowojorskiego autora Boba Merrilla na serwetce we włoskiej restauracji. Cały świat przekonany jest, że to włoski utwór, z powodu wielu wersji, między innymi Sophii Loren. A przy okazji ciekawostka – „Tico Tico” to piosenka brazylijska, wykonana pierwszy raz prawie sto lat temu. Dalida śpiewała to po francusku – i dlatego byłem przekonany, że to piosenka francuska. Z premedytacją zostawiłem je obie na płycie.

Na koniec poproszę Cię o słowo na temat oprawy muzycznej albumu.

– Przy „Kolor Cafe” pracowałem ze stałą ekipą, z którą pracuję od wielu lat. Wojciech Borkowski to szef i producent muzyczny kilku moich ostatnich płyt. Posiada ogromne możliwości stylistyczne, bardzo pochyla się nad tymi aranżacjami, z powodzeniem pracuje z żywymi muzykami. Udaje mu się uchwycić stylistykę i klimat każdej epoki, dodając z powodzeniem nienachalne elementy nowoczesności. Podobnie i z sukcesem podszedł do tematu w przypadku ostatnich płyt nagranych w Sony – czyli albumów „Moja miłość” i „Od Kofty…do Korcza”.

Dziękuję za rozmowę.

Fot. Zosia Zija i Jacek Pióro

Komentarze