,

Pod namiotem w siarczyste mrozy, rowerem dookoła Polski. Zamiast normalnie, Karol żyje ekstremalnie

Karol Dziedziul z Sokółki zasłynął kilka lat temu objechaniem Polski na rowerze. Potem jego pomysły na realizowanie ekstremalnych pasji zaskakiwały coraz bardziej. Ostatniego, sprzed tygodnia, nie powstydziliby się najwięksi surwiwalowcy. Dwie, najmroźniejsze tej zimy noce, spędził pod namiotem. Zaś najzimniejszy dzień zaczął od kąpieli w jeziorze. Potem, rowerem, wrócił do domu. Kataru nie dostał.

– Czekałem bardzo długo na srogą zimę, skrupulatnie się przygotowując, żeby w końcu móc sprawdzić się w ekstremalnych warunkach – mówi Karol Dziedziul.

Od czterech lat adoptuje się na zimno, zaczął marzyć o jakiejś ekstremalnej podróży, ale w polskich warunkach ciągle brakowało mu prawdziwej zimy do realizacji planów. Aż w końcu przyszła bestia ze wschodu i postanowił stawić jej czoła. W piątek, od razu po pracy, wsiadł do pociągu z namiotem i swoim rowerem pod pachą, i pojechał do Suwałk. Gdy dotarł, było już ciemno, ale nie spieszył się do celu podróży ani trochę.

– Nie mogłem sobie pozwolić na to, by się spocić, ponieważ mogłoby to odbić się na moim zdrowiu. Temperatura była już dość niska, około -12 – tłumaczy.

Pierwszą noc zaplanował spędzić nad jeziorem Hańcza. Od dworca do celu dzieliły go 33 km. Jak na niego, to niedaleko, na co dzień przejeżdża co najmniej pięć razy dłuższe trasy. Ale nie zawsze, tak jak w tamten piątek, pada mu w oczy śnieg, a po jezdni jedzie się, jak po lodzie. Mimo trudnych warunków pogodowych, cały i zdrowy dotarł tam, gdzie chciał. Rozbił namiot i poszedł spać.

– Przespałem prawie całą noc, mimo że temperatura spadła do około -20 – opowiada.

Rano wskoczył do jeziora, potem spakował się i ruszył swoim jednośladem w stronę Wigier. Śniegu było tyle, że miejscami musiał go przeciągać przez zaspy. Najwięcej jednak trudności sprawiło mu przeprawienie się przez Suwałki, bo ścieżki rowerowe i chodniki nie były jeszcze sprzątnięte. Kiedy udało mu się dotrzeć nad jezioro Wigry, mróz był już bardzo silny. Rozbił namiot, zjadł ciepłą kolację, wcale nie dlatego, że mu było zimno. Po prostu skończył mu się suchy prowiant. Tej nocy jednak nie spał tak dobrze, jak poprzedniej.

– Budziłem się co pół godziny ze zmarzniętymi palcami u stóp i przez kolejne pół ruszałem nimi, by móc znów zasnąć – wspomina.

Z siarczystym mrozem pod namiotem walczył do 7 rano.

– Ale walkę w sumie zniosłem całkiem dobrze, bo od razu po przebudzeniu pomyślałem o morsowaniu – śmieje się.

Tym razem, żeby zanurzyć się w jeziorze, musiał wykuć przerębel. Po wyjściu z wody momentalnie wszystko co miał na sobie, zamarzało, właściwie ścierał z ciała nie wodę, a kawałki lodu. Nic dziwnego, temperatura na Suwalszczyźnie przy gruncie tego dnia spadła do -32 stopni Celsjusza. Po rześkiej kąpieli spakował się, na śniadanie zjadł kawałek zmarzniętego batonika, popił wodą z lodem, po czym ruszył w drogę powrotną, na dworzec.

Tydzień po tej ekstremalnej przygodzie jest cały, zdrowy, niczego sobie nie odmroził. I zapewnia, że już nie może doczekać się kolejnej besti pogodowej. Można do niego dołączyć. Ale, jak zaznacza, na taką eskapadę trzeba się przygotować, nie można z marszu spędzić mroźnej nocy, niemal pod gołym niebem.

– Ja szykowałem się długo morsując, również przy -50 stopniach w kriokomorze, gdzie odczuwalna temperatura była -72 – zaznacza.

Skąd u niego apetyt na takie życie? Zaczęło się od charytatywnej wyprawy rowerem dookoła Polski. Tak mu się ten surwiwal spodobał, że zaczął szukać kolejnych wyzwań. Bo apetyt rośnie w miarę jedzenia. W tym roku chciałby jeszcze zimą wejść na jakiś szczyt górski w spodenkach. Mówi, że nie przestraszyła go dramatyczna akcja z kobietą, która po takiej eskapadzie walczy o życie.

– Zachowanie tej dziewczyny było bardzo nieodpowiedzialne. Z moich informacji wynika, że grupa, z którą wchodziła, nie miała żadnego potrzebnego sprzętu, a co za tym idzie wyobraźni, a przede wszystkim doświadczenia. Ja przygotowałem się bardzo długo, żeby wyruszyć w taką podróż, jak ta sprzed tygodnia. W górach, zimą, w spodenkach, też już byłem. I również nie był to spontaniczny wypad – podkreśla.

Zapytany o to, co mu daje miłość do ekstremalnych podróży, odpowiada, że endorfiny. Minusów swojej pasji znaleźć nie potrafi. Tego pasjonata można znaleźć na Facebooku. Można też dołączyć do jego wycieczek, bo jak zapewnia, oczyszczają ciało, duszę, wietrzą głowę, jak nic innego.

– Najlepiej przyłączyć się do mnie najpierw do treningu, bo nie zabrałbym ze sobą w taką podróż nikogo, bez odpowiedniego przygotowania. Ale zachęcam wszystkich chętnych do przeżycia fajnych przygód, do kontaktu ze mną – dodaje.

Ewa Bochenko

Komentarze