Pomaganie ma we krwi, chce wydać książkę, założyć firmę i fundację, by… bardziej pomagać [Justyna Nosorowska]

Jako wolontariuszka udziela się przy zbiórkach pieniędzy, organizacji festynów czy licytacjach – najczęściej na rzecz chorych dzieci. Planuje założyć własną działalność gospodarczą oraz fundację, dzięki czemu mogłaby robić to jeszcze efektywniej. Pasjonatka dobrej książki, motocykli i miłośniczka psów – oto Justyna Nosorowska z Wasilkowa. Rozmawiał z nią Piotr Walczak.

Piotr Walczak, Przedsiębiorcze Podlasie: Od kilku lat jesteś bardzo aktywna lokalnie w kwestii wspierania potrzebujących. Współorganizujesz festyny, zbiórki pieniędzy na rzecz chorych dzieci i nie tylko. Kiedy stwierdziłaś, że jest to droga, którą chcesz podążać w życiu? Było jakieś szczególne wydarzenie, od którego to wszystko się zaczęło?

Justyna Nosorowska: Szczerze mówiąc, nie pamiętam, kiedy tak naprawdę zaczęłam w tym uczestniczyć. To nie miało jakiegoś początku. Po prostu, gdy komuś się działa krzywda, reagowałam. Nie umiałam przejść obok obojętnie. Nieważne, czy ktoś był ofiarą agresji, czy ktoś został okradziony, może źle potraktowany w urzędzie, upokorzony przez kogoś, czy chory. Może to jakiś instynkt?

Na pewno miała znaczenie moja przeszłość. Sama byłam ofiarą przemocy, każdego rodzaju. Właściwie od dzieciństwa. I miałam dwie drogi. Albo zobojętnieć i myśleć „ja też tak miałam lub miałam gorzej”, albo że skoro ja nie miałam pomocy i wsparcia od innych, to doskonale wiem, jakie to beznadziejne uczucie.

Co do pomocy osobom, które potrzebują pomocy w ratowaniu zdrowia czy życia. Tu mogę powiedzieć, kiedy się to zaczęło. Od czasu narodzin mojego syna. Na każde dziecko patrzę przez pryzmat matki: jak ja bym się strasznie bała, gdyby życie mojego dziecka było uzależnione od pieniędzy; co bym zrobiła, żeby „kupić” jego życie, zdrowie, codzienne funkcjonowanie.

Z jednej strony to jest to, z drugiej bunt przeciwko rzeczywistości. Jak to jest, że w XXI wieku leczenie jest uzależnione wyłącznie od tego, czy masz pieniądze, czy nie? Jak nie masz gotówki, to podpisujesz wyrok na swoje dziecko, czy inną bliską osobę. Moja rodzina nazywa mnie wieczną rewolucjonistką. Syn mówi: mamo, ty wiecznie na barykadach, ale za to cię kocham i dzięki, że nauczyłaś mnie nie być obojętnym, tylko pamiętaj, że się spalasz tak walcząc o wszystkich.

Tak, to prawda. Bo to za każdym razem są emocje. Za każdym razem czuję się tak, jakbym walczyła właśnie o swoje dziecko. Wpatruję się w powiększające się kwoty na pasku w zrzutkach i cieszę się, że znów coś wpłynęło, ale jednocześnie liczę, ile czasu jeszcze zostało, czy zdążymy. I kiedy nie zdążymy, czy się nie uda. Jest wtedy bardzo ciężko.

Szczerze mówiąc, czasem postanowię sobie, że już wystarczy, już nigdy więcej, już jestem zmęczona, trzeba coś innego zrobić, ale zawsze gdy ktoś powie „ratuj moje dziecko, bo wiem, że to potrafisz, że się udało, że dałaś radę zorganizować ludzi, znaleźć ich” – nie umiem powiedzieć „nie”. Skoro ta osoba do mnie trafiła, skoro ktoś ją do mnie pokierował, to po to, żebym zrobiła wszystko, co w mojej mocy.

I znów na nowo, szukanie, namawianie, wysyłanie próśb, liczenie czasu, patrzenie na powiększające się kwoty. Tak można w kółko.

Trudno by zliczyć wszystkie akcje, w których uczestniczyłaś. Czy któreś z wydarzeń, eventów zapadły ci szczególnie w pamięci?

– Właściwie wszystkie akcje, w których brałam udział, były także online. Bezpośrednio uczestniczyłam jako osoba pomagająca, ale nie organizator. Takie pierwsze, w których byłam pomysłodawcą, czy współorganizatorem, wiązały się z moim wolontariatem w stowarzyszeniu Ku Dobrej Nadziei. Jest to organizacja, która pomaga bezdomnym wyjść z tej bezdomności.

Stowarzyszenie to działa przy moim kościele baptystycznym – jestem baptystką. Tu są wieczne potrzeby: jedzenie, ubranie, środki na remonty, przepychanki z urzędami, rozmowy z urzędnikami, także i takimi, którzy są życzliwi. Co chwila coś nowego.

Ogromny problem mieliśmy w tamtym roku, gdy nagle i bez ostrzeżenia właściwie kazali wynieść się z zajmowanego przez stowarzyszenie budynku przy ulicy Grochowej. Stowarzyszenie dostało pismo w tej sprawie. Nagle w marcu mieliśmy wyprowadzić około 70 osób z powrotem na ulicę. Zarząd stowarzyszenia był bezradny. Prosili, pisali wnioski, podania, to nic nie dawało.

Wtedy „uruchomili mnie”. Znalazłam dojście i zaczęła się wręcz walka o każdy dzień zwłoki. Nie chodziło o nasz upór, że nie chcemy wyjść. My nie mieliśmy dokąd z tymi ludźmi iść. Nawet eksmisja w tym okresie jest prawnie zakazana. Ale bezdomni nie mają prawa do prawa. Jedyną ich nadzieją jesteśmy my.

Zarząd stowarzyszenia chronił ich w środku, a ja i osoby mnie wspierające z zewnątrz. Byle tylko zyskać czas. Udało się. Teraz jesteśmy w nowym miejscu i jak na razie nikt nas stąd nie wygania. W tej chwili od pół roku jestem pracownikiem tego stowarzyszenia i wciąż są potrzeby. I te potrzeby staramy się zaspokajać, przez organizowanie akcji.

Pierwszą z nich był mecz piłki nożnej drużyny polityków i naszego kościoła. Kwota, którą zebraliśmy nie była zawrotna, ale i tak było nieźle jak na pierwszy raz. I znów były nerwy. Niestety największym przeciwnikiem była wtedy pogoda. To było to lato, gdy pięknie zalewało Białystok. Boisko, na którym rozegrał się mecz, przypominał basen kilka dni przed wydarzeniem. Na szczęście już w dniu meczu pogoda dopisała.

Drugim wydarzeniem, którego nigdy nie zapomnę, było to, które odbyło się 2 września tego roku w Wasilkowie. Praca sztabu ludzi, którzy stali się jednym wielkim zespołem po to, aby zebrać pieniądze na operację dziecka. Filipek się urodził, przeszedł operację i gdy już czekaliśmy, żeby go poznać… Niestety. 16 listopada tego roku musieliśmy go pożegnać. Obciążyło to nas bardzo. Jego serduszko nie wytrzymało. Nasz wojownik odszedł.

Nie chcę o tym dużo mówić, ale chcę, żeby Filipek został w naszej pamięci zawsze. On dokonał cudu. Cudu naszej akcji i połączenia osób, które wcześniej się nie znały. Wszystko, co teraz będę robiła, każda akcja, będzie dedykowane jemu. Jemu i jego rodzicom.

Z wolontariatu nie napełni się portfela. A ty masz niespełnione pokłady pozytywnej energii, by działać więcej i więcej.

– Tak, z wolontariatu portfel się nie napełni. Ale samo życie napełnia się satysfakcją, chociaż szczerze mówiąc to nawet i nie o satysfakcję chodzi. To raczej wzbogacanie swojego życia w wartości. Wartości, których mało jest w dzisiejszym świecie. Nie traktuję tego jako poprawy swojego samopoczucia. Myślę, że to się u mnie nie zmienia.

Zawsze miałam problem ze swoim poczuciem wartości. Wciąż poniżej przeciętnej. Tu bardziej chodzi o takie myślenie: mogę coś od siebie dać, może ktoś poczuć się lepiej, bo wie, że nie jest w tym sam.

Bo to nie tylko zbieranie pieniędzy. Mało kiedy jest tak, że ktoś, komu pomagam, nie ma mojego numeru telefonu. Zawsze może do mnie napisać, zawsze porozmawiać. Dla mnie nie są to osoby anonimowe. I ja nie jestem osobą anonimową.

Co do napełniania portfela, jestem redaktorem, korektorem, edytorem. Pracuję nad tekstami i pracuję w domu. Nie siedzę po osiem godzin w jednym miejscu, dlatego mam większą swobodę w pomaganiu niż inni. Co prawda, wymaga to wysiłku, bo skoro pomagam przez osiem godzin komuś, to są zarwane noce, przepracowane czasem na głodno doby, bo jest data oddania zlecenia.

Daję radę. Gdy brakuje pieniędzy, wezmę więcej zleceń. Ale też gdy jestem zbyt zmęczona czy zajęta pomaganiem, ustalam ze zleceniodawcą inny termin, bądź nie decyduję się na wzięcie pracy w danym momencie.

Pięć lat temu prowadziłaś własną firmę, ale… coś poszło nie tak.

– Pięć lat temu… Właściwie, czy coś poszło nie tak? Raczej poszło bardzo tak. Owszem, prowadziłam firmę, centrum literacko – muzyczne, ale w którymś momencie przestało to być moje. Bardziej był napór, co mam robić, a nie co chcę robić. Oczywiście oficjalna wersja to taka, że ZUS zabił moje zapędy twórcze w tej firmie. I jest w tym jakaś prawda.

Zarabianie na ZUS i losowanie, który rachunek ma brać udział w losowaniu do zapłacenia mnie nie bawił. Tym bardziej, że uciekło to, co miało być celem. A uciekło, ponieważ pojawiły się kłopoty w życiu osobistym. Bardzo niefajne w skutkach. Straciłam serce do tego, co robię. A jestem za wolnym duchem, żeby nie robić tego, czego nie toleruję. Zamknęłam firmę i etap w życiu prywatnym.

Pracujesz jako redaktor, edytor, korektor. To zajęcia, gdzie z jednej strony trzeba samemu narzucać sobie systematyczność, z drugiej – nad głową nie stoi szef. Wolny zawód to coś, co wybrałaś, bo chciałaś, czy tak – powiedzmy – „po prostu” wyszło z braku innego zajęcia?

– Różnie jest z tą systematycznością, chociaż jak zbliża się termin i robi się gorąco, wówczas sobie obiecuję, że następnym razem systematycznie będę oddawać zlecenia. Ale zawsze coś się dzieje, trzeba pojechać z interwencją, to komuś pomóc, to coś zorganizować. Albo po prostu dać sobie na luz, co rzadko się zdarza. Systematyczność i ja to trochę odległe bieguny.

Szefa takiego stojącego nad głową nie ma, ale jest zleceniodawca. Na szczęście cierpliwy i pobłażliwy. Wie, że jak jest akcja, to dogadać się ze mną nie można. Ustalamy tylko, kiedy mogę oddać tekst. Ze świecą drugiego takiego szukać.

Co do wyboru wolnego zawodu, to po prostu ot tak wyszło, około siedmiu lat temu. W międzyczasie były prace „normalne”. Tylko ja nie nadaję się na pracę na etat, po osiem godzin dzień w dzień robić to samo. Nic nie można zmienić, nie można pójść gdzieś z pracą w inne miejsce, nie można przełożyć na następny dzień. To nie dla mnie.

Daję słowo, próbowałam. Przekonywałam sama siebie: fajnie, stała praca, można wziąć urlop, zwolnienie nawet, stała miesięczna pensja. I tak sama w sobie podsycałam ten żar, że tak jest bezpiecznie i super. Trwało to maksymalnie dwa lata. Po tym czasie odczuwałam już przerażenie – Boże to tak już do końca życia, wciąż to samo, wciąż tak samo, nic się nie dzieje?

Próbowałam wprowadzać jakieś zmiany, starałam się o jakąś kreatywność, ale nikomu się nie chciało nic zmieniać, bo po co. Tak jest i tak jest dobrze. No ale nie dla mnie. A i zarobki nie motywowały do tego, żeby jednak być na tym pozornie bezpiecznym stołku. Nawet gdy pracowałam na etacie, dorabiałam. Właśnie pisząc teksty, korygując je i redagując.

I zamiast iść do pracy na osiem godzin i dostać za to pensję, to szłam do pracy na osiem godzin, wracałam do domu i siadałam do pracy na kolejne kilka, żeby mieć z tego jakiś pieniądz. Jak do tego dochodziła jakaś akcja charytatywna, to bywało tak, że byłam bardziej zmęczona niż przeciętny Japończyk. Zostawiałam pracę na etacie i wracałam do bycia redaktorem, do swoich tekstów. Tak że może nie ja wybrałam wolny zawód, tylko wolny zawód spotkał mnie i po prostu ze mną został.

Gdzie można znaleźć twoje teksty?

– Moje teksty dopiero teraz można będzie znaleźć. Do tej pory były zamawiane przez zewnętrzne firmy i wątpię, czy są udostępniane gdziekolwiek. Owszem było kilka artykułów na portalach internetowych typu tojakobieta.pl, ale nawet nie wiem, czy w tej chwili ktoś do nich dotrze, chociaż mówią, że w internecie nic nie ginie. Zawsze można wpisać nazwisko i coś tam wyrzuci.

W tej chwili zajmuję się redakcją i edytorstwem książek – trudno zatem powiedzieć, że tam są moje teksty. No na pewno mój tekst jest od pierwszego do ostatniego słowa w moim e-booku – „Piękno kobiety” – książki typowo kobiecej z literatury pięknej. Gatunek obyczajowo – podróżniczy. W tej chwili e-book zyskał nowy tytuł i jest w planach wydania w formie papierowej. Czas jednak wciąż jest bezlitosny i ciągle coś stoi na przeszkodzie, żeby go wysłać do wydawnictwa. Ale zabiorę się za to. Słowo.

Co jest takiego w tej książce, co się wyróżnia od innych? Np. autoryzowany wywiad z Kayah, która po przeczytaniu tekstu wysłanego do jej menedżera wyraziła zgodę na jego opublikowanie. Oczywiście wywiad jest fikcją literacką. Innym przykładem jest dobranie do książkowej francuskiej kolacji wina przez aktora Marka Kondrata. I kilka innych ciekawostek.

Masz pomysły na kolejne książki. Jakie?

– Jedną napisałam i chcę ją wydać, jak mówiłam wcześniej. Pewnie jakieś natchnienie mnie dopadnie, żeby coś własnego napisać jeszcze. Ale kurczę, ten czas. Jakiś strasznie skąpy jest. Jest gdzieś miejsce, żeby kupić czas? Bo sposób to jest – systematyczność, ale jak już wiadomo, z nią też mi na bakier. Zastanawiam się, czy ja kiedyś spoważnieję i będę logiczną, poukładaną kobietą, czy zawsze chaos przede mną, za mną i we mnie.

Jeśli jakieś powstaną, a powstaną na pewno, to zawsze pozytywne i z poczuciem humoru. Daję słowo, próbowałam napisać tekst poważny. Ba, nawet smutny. Miało być tragicznie, rozpacz z powodu swojego wyglądu, braku miłości i takie podobne. No i nie wyszło.

Wysłałam tekst do kilku osób, fragment zaledwie. Miałam nadzieję, że ktoś się wzruszy, powie „ach jaka biedna jest bohaterka, wreszcie osiągnę tragizm, wręcz dramat w tekście”. Nie doczekałam się takiej reakcji. Jedyną było: „uśmiałam się do łez, pisz dalej”. Ot i tak mi wychodzi pisanie.

Zresztą, nawet gdy o tym myślę, już zmienia mi się ton wypowiedzi. Ale może to wiąże się z tym, że moja przeszłość spowodowała, że na porażki w którymś momencie reaguję śmiechem. Robię z tego historyjkę, która tak naprawdę zawiera te ciemniejsze strony, ale pokazuje ją w sposób jaśniejszy, dający sens tego, co było. Bo po coś to było. Np. po to, aby móc kogoś wesprzeć. Wolę tak traktować swoją przeszłość. Czarne scenariusze nie są potrzebne. I tak za dużo ludzi się na nich skupia.

Wracając jeszcze do pracy na etacie. Można przecież i tutaj znaleźć jakieś zajęcie z elastycznym czasem pracy.

– Moje obszerne poczucie wolności i niechęć do robienia wciąż tego samego po prostu mi na to nie pozwala. Wolę wziąć laptopa, wsiąść w samochód i pojechać, popisać np. do mojego ulubionego Supraśla czy do kawiarni pijąc super kawę. Stanowczo wolę to. Tak, to prawda, czasem siedzę do nocy, czasem do rana. Tak, że się zastanawiam, czy mam kończyć poprzedni dzień, czy zaczynać następny.

Jest to wyczerpujące na pewno. No i nie służy zdrowiu – mam cukrzycę, ale gdy ktoś mówi „może idź na etat”, moja dusza, czuję to wyraźnie, zwija się w kłębek i robi się jeden wielki supeł, a myśli krzyczą: nie, tylko nie to. No to nie to. Co mam się kłócić z duszą i myślami?

W najbliższym czasie planujesz założyć działalność gospodarczą. Po raz kolejny. Zdradź proszę, w jakiej branży.

Oj tam zaraz po raz kolejny. Zaledwie drugi raz. W końcu to zmiany, które tak bardzo lubię. Chociaż nie do końca to są zmiany. Chcę zajmować się tym, co jest moją pasją – teksty i pomaganie. Co to ma ze sobą wspólnego? Nie wiem. Chociaż też się to nie wyklucza. Myślę, że pisanie tekstów, wszelkiej maści, to jest to, co naprawdę umiem. Szykuje mi się coś wspaniałego – mam nadzieję, że nie zapeszę.

Skoro pojawiła się taka propozycja, to po to, aby z niej skorzystać. Ma być to firma zajmująca się tym, co robię od lat: edytorstwo, redakcja tekstów, a zwłaszcza – i to ta propozycja – książki.

Zaś w kwestii pomagania myślę o założeniu fundacji. Ale na razie jakoś muszę ogarnąć to, co mam. Założenie działalności – muszę to przemyśleć dokładnie. Zanim jednak fundacja, to zajęcie się w ramach działalności gospodarczej organizacją wydarzeń, festynów. Takich, które mogą wesprzeć działalność charytatywną. Zdaję sobie z tego sprawę, że to na razie chaos. Potrzebuję czasu, żeby to ładnie wszystko ułożyć.

Zaczynasz spełniać swoje marzenia sprzed ponad 20 lat. Związane są z miłością do motocykli… Opowiedz, skąd wzięła się ta pasja.

– Właściwie od wczesnych lat młodości. Pamiętam, że moja siostra miała chłopaka, który jeździł na motocyklach. Niestety na mniej wygodnych, bo żużlowych. Ale nieważna była niewygoda. Siostra motocykli się bała, chłopak chciał jeździć i żeby nie było pretensji, zabierał mnie, smarkatą wówczas na przejażdżki. Wtedy zaczęła się ta pasja.

Później pojawili się koledzy, także z motocyklami, na szczęście już wygodniejszymi, tzw. ścigaczami. Nie porywałam się do prowadzenia, wystarczyło mi, że byłam „plecaczkiem”. Nigdy nie bałam się jazdy na motocyklu. Oczywiście bez szaleństw typu jazda na jednym kole czy jazda prawie poziomo głową przy szosie, ale taka zwyczajna, szybsza, jak najbardziej.

Następnym etapem było żebranie u rodziców, żeby pozwolili robić mi nie tylko kategorię B na auta, które zresztą już umiałam prowadzić, ale także A na motocykle. Niestety, żebranie nie pomogło. Zostało jedynie auto. Chociaż lubię także jeździć i nim. Nawet bardzo.

Następnie marzenie przygasło. Zaczęło być ważne coś innego. Pojawiło się dziecko, problemy osobiste i motocykl został jedynie w głowie jako coś, co nie ma szans na zrealizowanie. Dopiero ten festyn w Wasilkowie, gdzie przyjechali motocykliści. Pomyślałam, że dlaczego nie. Jedynie co mnie może powstrzymać, to ja sama. Okazało się, że moja koleżanka ma motocykl na kategorię B i daje mi go do nauki. Razem teraz planujemy na wiosnę zrobić prawo jazdy na większe motocykle. Bo dlaczego nie?

„Ja za 10 lat”. Gdzie wtedy widzisz siebie?

– Na motocyklu. I zawsze z pasją. W firmie, w której się realizuję. W działalności, która pomaga innym. Zawsze przy swoim synu. Może nie tak dosłownie, bo to będzie jego życie, ale zawsze, gdy będzie mnie potrzebował.

Jak ktoś mnie pyta o mój sukces – on jest moim sukcesem. Wyrasta na mądrego i odpowiedzialnego człowieka. Jestem z niego dumna. Mam nadzieję, że on nigdy nie przestanie być ze mnie dumny. To mój motywator, żebym tym razem nie zrezygnowała ze swoich marzeń dla innych. Nawet jeśli chodzi o motocykl. Wie, że ja to po prostu kocham. Trzyma za mnie kciuki.

Ja za 10 lat, to ja w pobliżu syna – bez ograniczania jego przestrzeni życiowej, na motocyklu, z książkami, psami, działająca i żyjąca zawsze wśród tych, którzy zechcą ze mną być. Taki jest mój obrazek.

Dziękuje za rozmowę.

Komentarze