Robert Ciulkin: Zaczęło się od chuliganki. Musiałem się bić, by przetrwać na ulicach

Białostoczanin Robert Ciulkin to mistrz świata w kick-boxingu z 2019 r. Mimo czterdziestki na karku wciąż chce zdobywać kolejne szczyty – tak jak ostatnio 114 razy wieżę kościoła św. Rocha, łącznie więcej niż wysokość Mont Everest, dla chorego na SMA Nikosia. W szczerej rozmowie z naszą redakcją opowiada o tym, czym są dla niego sporty walki, jaką drogę musiał przebyć, by osiągać sukcesy i kto był dla niego swoistym autorytetem w wyborze drogi wojownika.

Przedsiębiorcze Podlasie: Da się wyżyć w Polsce ze sportu amatorskiego, w twoim przypadku – z kick-boxingu?

Robert Ciulkin: Nie, nie da się wyżyć, nie da się w ogóle ze sportu żyć będąc amatorem. Nie ma pieniędzy na to od nikogo, trzeba ich szukać samemu. Zresztą i w zawodowstwie też nie jest kolorowo – trzeba być naprawdę najwyższych lotów, mistrzem świata, żeby liczyć na naprawdę wysokie finansowanie. I to w dyscyplinach, którymi wielcy sponsorzy, korporacje, się interesują, takimi jak boks. Bo to zresztą bardziej medialny sport niż kick-boxing. Uważam przy tym, że i tak w Polsce nawet zawodowi bokserzy zarabiają zdecydowanie za małe pieniądze, biorąc pod uwagę to, co robią. To co teraz zainkasują, potem się odbije.

Co masz na myśli?

– Nie ma ciosów, które pozostają neutralne. Przez lata wszystkie się kumulują, w organizmie. Kwestia, kiedy to wszystko wyjdzie. Ale żebyś nie miał wątpliwości – ja każdemu życzę jak najlepiej. Tyle że wiem, ile zdrowia kosztuje boksera tak zwana sportowa emerytura, kiedy wszystkie otrzymane przez lata uderzenia dają o sobie znać.

Wracając – kick-boxing to nie twój sposób na zarobek.

– Nie. Lekkoatleci – olimpijczycy mają zapewniane jakieś pieniądze, dotacje choćby od samorządów, z centralnych instytucji. Ale w kick-boxingu tego nie widziałem.

Boli cię to?

– Trochę. No ale rozumiem przecież, że ten sport nie jest medialnym potworem. Jeżeli weźmiemy pod uwagę to, jak zużywa się materiał, ludzkie ciało, to moim zdaniem nie ma znaczenia, czy to jest bokser, kickbokser, lekkoatleta. Każdy jest specyficzny, oczywiście, ale z biegiem czasu każdy zalicza „zużycie”. Dlatego szkoda mi trochę, że pewne dyscypliny traktowane są marginalnie. I właśnie nie przez kibiców, ale przez media, rządy, różnych działaczy, lobbystów.

Jeżeli człowiek osiąga wyżyny, żyje jak zawodowiec, bo przed ważnymi imprezami trenuje dwa razy dziennie siedem dni w tygodniu, to już nie jest amatorstwo. To zużywanie materiału, o którym wspominałem, jest na podobnym poziomie. Ja dziś, jako amator, mistrz świata, codziennie szukam sponsorów, by mieć jakieś pieniążki. Bo najzwyczajniej w świecie mnie nie jest stać na to, żeby polecieć za granicę, pooglądać, jak trenują w innych częściach świata itd.

Nie myślałeś, żeby w takim razie przejść na zawodowstwo?

– Po pierwsze – mam już swoje lata i nie jestem pierwszej młodości, ponad czterdziestka na karku. Po drugie, są kontuzje, które się za mną ciągną, w tym sporcie tak jest. A zaczynałem jako dziesięciolatek. Dziś to już za późno, po prostu.

Po co właściwie wszedłeś w ten sport?

– Musiałem radzić sobie na ulicy jakoś. Byłem małym dzieckiem, cherlawym można powiedzieć. Rówieśnicy przeważnie byli ode mnie więksi. I by po prostu nadrobić jakieś te braki gabarytowe, musiałem coś ze sobą robić.

To jak to się zaczęło? I dlaczego kick-boxing?

– Kiedy ja zaczynałem, to mieliśmy niewielki wybór.

Domyślam się.

– Karate – shotokan i kyokushin, judo, zapasy i boks. Tyle.

Fakt.

– A musiałem sobie jakoś radzić na ulicy. Byłem nieduży, czasy były, jakie były.

Dawałeś radę.

– Zawsze byłem „żywy”, ciężko było mnie upilnować, szybki. Tak rodzice opowiadali. Ale rówieśnicy byli więksi. Musiałem te swoje braki nadrabiać, by po prostu nie oberwać pod blokiem. Pamiętam film „Wejście smoka”, klasyk. Bruce Lee, potem Chuck Norris. Dla mnie to były pierwsze inspiracje.

Z Norrisa niejeden się śmieje, tyle memów, co powstało…

– Śmieje się ten, co nic nie osiągnął, co nic nie umie.

To od czego w końcu ty zacząłeś?

– Od chuliganki. Od ulicy. Byłem mały, ktoś mnie tam bił, musiałem się jakoś bronić. Potem te filmy z Lee… Spodobały mi się te kopnięcia, techniki. Ale że, jak wspomniałem, nie za bardzo było co w Polsce trenować, poszedłem na zapasy. Było to fajne, ale ja nie lubię takiego siłowania, przeciągania się. Wolę stójkę. Mam brata, który w zapasach osiągnął wszystko i mama mi zawsze stawiała go za wzór. Ale ta dyscyplina mimo wszystko mnie nie zachwyciła. Zatem zaczął się boks. Ale…

Ale?

– Któregoś dnia kolega zaciągnął mnie na sekcję kick-boxingu. I gdy zobaczyłem kickbokserów w akcji, te kopnięcia… No w boksie tego nie ma. Zafascynowałem się.

A i jeszcze, z tego co słyszałem, było muay thai.

– Taaak. Fascynacja zaczęła się od filmu „Kickboxer”, tego zderzenia Ameryki z wojownikami z Tajlandii. W muay thai ważny jest klicz, czego nie ma w kick-boxingu. To mnie jednak, mimo tych fajnych rzeczy, jak walka piszczelami czy łokciami, z powrotem przyciągnęło do kick-boxingu, wolę tę bezpośrednią walkę. Aczkolwiek fajnie wspominam tę przygodę. Byłem już zawodnikiem poukładanym i chciałem z tymi zawodnikami z muay thai posparować. Miło to wspominam. Myślę, że się uzupełnialiśmy tymi różnymi technikami, wyćwiczeniem w walce.

Zostałeś przy kick-boxingu.

– Prawda, ale muay thai do dziś jest w moim sercu. Lubię muay thai, kocham muay thai, ale sukcesy odnoszę w kick-boxingu.

W jakiej jesteś wadze?

– Startowej do 70 kilogramów.

Pamiętam kilka ładnych lat temu brąz z mistrzostw Polski w boksie. Brąz. Bez klubu.

– Pojechałem. Przeszedłem gehennę. Każdy, kto kiedykolwiek startował jako niestowarzyszony, wie o co chodzi. Spanie w samochodzie, drugiego dnia w budce u chłopaków z ochrony na taboretach. Ale to nie było istotne. Najważniejsze, że wychodziłem i walczyłem, to dawało siłę i motywację.

Czujesz się sportowcem spełnionym?

– Trudne pytania zadajesz. Ale odpowiadając wprost – nie. Na pewno nie do końca.

To może czas na MMA?

– Nie mówię, że nie, bo lubię wyzwania. Jeśli będzie kiedyś taka propozycja, to czemu nie. Z tym że nie lubię parteru.

To K-1.

– Miałem propozycję walki zawodowej.

I?

– Zawiódł mnie pewien człowiek i wybacz, ale nie chcę o tym mówić.

Twój sportowiec – idol to?

– Marek Piotrowski.

Jeszcze powiedz o ulubionym aktorze filmów walki. Ja wychowałem się na „Krwawym sporcie”…

– Ja urodziłem się wcześniej, ale to Jean-Claude Van Damme jest tym idolem. Oczywiście z „Krwawego sportu”.

Nikodem Wasilewski. Dziecko chorujące od urodzenia na SMA typu pierwszego, choroba zabójcza, rdzeniowy zanik mięśni. Dla niego wbiegłeś 114 razy na wieżę kościoła św. Rocha. Dałeś nową energię. Jesteśmy na ostatniej prostej, by dzieciaka uratować, kupić najdroższy lek świata za ponad 9,5 mln zł.

– To prawda. Życzę sam sobie, by zobaczyć, jak chłopak nareszcie zaczyna żyć. Tak niewiele już brakuje, kilkaset tysięcy. Proszę czytelników: pomóżcie, wejdźcie na https://www.siepomaga.pl/zycie-nikosia i wesprzyjcie zbiórkę. Już naprawdę mało brakuje, by chłopak mógł zaznać normalnego życia, ale czas upływa niemiłosiernie. Każda złotówka się liczy!

Dziękujemy za rozmowę.

Komentarze