Rozmowa z Grzegorzem Kuczyńskim. Mojsak:”Bieganie prowadzi do zaniedbywania pracy, rodziny i staje się formą ucieczki od rzeczywistości.”

Grzegorz Kuczyński - prezes i założyciel Fundacji Białystok Biega fot. Krzysztof Karpiński

Bieganie stało się w Polsce w ostatnich latach najpopularniejszym sportem uprawianym amatorsko. Ogromna część społeczeństwa biega, biegała lub zamierza biegać. Najlepiej ilustrują to liczby: wartość rynku biegowego w Polsce wynosiła w 2006 roku 5 mln zł, a w 2015 roku było to już 1,8 mld zł (wzrost 360 – krotny) i nadal rośnie o 30% rocznie. W Maratonie Warszawskim w 2002 roku wystartowało 307 zawodników, w 2011 około 4 tysięcy, a w 2013 – 8,5 tys. W 2016 nastąpił spadek – do ok. 6 tys., ale tylko dlatego, że pojawił się drugi maraton w stolicy. Chodzi o Orlen, w którym wzięło udział ponad 6,5 tys. biegaczy.

W Białymstoku i okolicach liczba imprez biegowych rośnie z roku na rok. Obecnie jest ich co najmniej kilkadziesiąt: gromadzące po kilka tysięcy uczestników imprezy Fundacji Białystok Biega, cotygodniowy Parkrun, Grand Prix Zwierzyńca, startujący z Supraśla Ultra Śledź Puszczy Knyszyńskiej (ultramaraton na na dystansach 80 i 50 km), bieg z przeszkodami – Hero Run i wiele innych.

Jeszcze w 2007 roku jedną z niewielu cyklicznych imprez otwartych dla amatorów był Bieg Niepodległości, w którym wtedy wystartowało kilkudziesięciu uczestników. W sobotę 11 listopada na starcie tego biegu stanęło ponad 800 osób.

Co sprawia, że ten rodzaj aktywności stał się tak popularny? Pytani o to biegacze odpowiadają często, że bieganie daje wolność. Pozwala na jakiś czas oderwać się od problemów codzienności. Nie wymaga specjalistycznego sprzętu, boisk… Wystarczy wyjść z domu i zacząć biec. Daje wolność i jest przejawem wolności: w krajach, które są jej pozbawione (jak chociażby Polska przed 1989 rokiem) próżno by szukać tłumów biegaczy. Ludzie dążą przede wszystkim do zaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych. Różne formy samorealizacji są tym popularniejsze im zakres wolności i zasobność portfela jest większa.

Spróbujmy jednak przyjrzeć się bieganiu nieco bardziej krytycznym okiem. Czy bieganie to na pewno wolność? A może przeciwnie, może jest to kolejne zniewolenie? Może dajemy się sterować koncernom produkującym sprzęt, ubrania i odżywki, organizatorom biegów albo współczesnej kulturze, która wyniosła na ołtarze młode, wysportowane ciało i tak silnie oddziałuje na naszą podświadomość, że nie znając źródeł własnych motywacji dajemy się ponieść fali? Trudno to rozgraniczyć – dociec co jest przyczyną, a co skutkiem: czy to my wybierając aktywny tryb życia generujemy popyt na biegowe imprezy i akcesoria, czy reklama tych produktów popycha nas ku wyborowi konkretnych rodzajów aktywności. Zapewne następuje tu jakieś sprzężenie zwrotne – jedno nakręca drugie i powstaje efekt kuli śniegowej. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że uzależniamy się od elektroniki, drogich markowych ubrań, butów z dziesiątkami „systemów” mających chronić nasze stopy, poprawiać nasze wyniki itp. Stajemy się niewolnikami przedmiotów, wśród których ginie pierwotna idea biegania. Nie wychodzimy już pobiegać do lasu lub parku tylko „idziemy na trening”, realizujemy jakieś założenia i musimy monitorować postępy. Nie ma więc mowy o bieganiu bez zegarka lub aplikacji w telefonie. Na koniec udostępniamy wyniki treningu na portalach społecznościowych. Dla wielu biegaczy to dopiero nadaje sens ich wysiłkom.

Uzależnienie od imprez biegowych to chyba jedna z najlżejszych „chorób” biegaczy. Jeśli nas stać na 20 – 30 startów w roku, za które musimy zapłacić od kilkudziesięciu do kilkuset złotych plus koszt dojazdów, noclegów itd. to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby tak funkcjonować. Jest to jakaś forma turystyki, zapewniająca dodatkowo możliwość kontaktu z ludźmi dzielącymi naszą pasję. Jeśli jeszcze mamy to szczęście, że nasi bliscy też lubią biegać lub fascynuje ich śledzenie naszych postępów, to ta „choroba” może być całkiem niezłym sposobem na spędzanie wolnego czasu. Ale różnie z tym bywa. Czasem prowadzi to do zaniedbywania pracy, rodziny i innych obowiązków i staje się formą ucieczki od rzeczywistości.

Kiedy przyjrzymy się reżimowi jakiemu poddaje się wielu amatorskich biegaczy, żeby poprawić swoje „życiówki” odnajdujemy kolejną sferę zniewolenia. Ludzie są w stanie całkowicie zmienić swoje życie – ograniczyć kontakty towarzyskie, zerwać z używkami, zmienić dietę, dopasować godziny snu – żeby móc oddawać się swojej pasji. Dla nich ma to oczywisty sens: walczą ze swoimi słabościami, udowadniają sobie lub komuś, że mogą tego dokonać… Tylko czego? Z zewnątrz może to się wydawać kuriozalne: rok lub więcej ciężkiego treningu, żeby na przykład poprawić wynik w maratonie z 3 godzin 30 minut na 3 godziny 28 minut, albo zająć miejsce 1123 zamiast 1317. Oczywiście, prawie każdy z nas – biegacz czy nie – gotów jest przyznać, że rezygnacja z piwa, oglądania telewizji czy tłustych posiłków na rzecz 4 – 5 treningów w tygodniu i zbilansowanej diety to krok w dobrym kierunku. Ale jeśli dla biegania rezygnujemy z życia rodzinnego, spotkań z przyjaciółmi, czasu na czytanie, pójście do kina lub na spacer to pojawiają się wątpliwości czy jest to przejawem wolności.

Kolejną kwestią jest to, czy biegamy dla zdrowia. Bieganie samo w sobie na pewno może zdrowiu służyć. Ale jak we wszystkim przesada prowadzi do efektów odwrotnych od zamierzonych. Często pod wpływem impulsu zaczynamy biegać z dnia na dzień. Z trybu kanapowego przechodzimy nagle do kilku treningów tygodniowo. Ponieważ postępy na początku są bardzo wyraźne, „wkręcamy” się na tyle, że przestajemy dostrzegać płynące z ciała komunikaty. I pewnego dnia okazuje się, że 2 czy 3 miesiące intensywnego treningu pozwoliło nam zrzucić kilka kilogramów, zwiększyć wydolność płuc i… zniszczyć stawy. Lub doprowadzić do innych kontuzji, które uniemożliwią nam bieganie, albo nawet normalne funkcjonowanie na dłuższy czas. W skrajnych przypadkach wygląda to tak, że sportowiec – amator, który zaczął biegać z myślą o schudnięciu lub ogólnej poprawie kondycji, staje po kilku miesiącach biegania na starcie maratonu z jedną lub kilkoma niedoleczonymi kontuzjami i łyka ketonal, żeby być w stanie ukończyć zawody. I znowu wracamy do pytania: czy tak wygląda wolność?

Bardzo łatwo doprowadzić do tego, że bieganie staje się czynnością kompulsywną, czystym uzależnieniem od endorfin. I prawdopodobnie owe hormony szczęścia są praprzyczyną różnych form zniewolenia. Każdy, kto próbował biegać (i nie zakończył na jednorazowym truchcie po hucznych obchodach własnej czterdziestki), na pewno doświadczył przynajmniej lekkiego stanu pobiegowej euforii. Nie jest niczym nietypowym sytuacja, w której miesiącami człowiek nie potrafi się uwolnić od myśli o bieganiu. Zanudza rodzinę i współpracowników opowieściami o butach, zegarkach, swoich startach a często nawet o szczegółach fizjologicznych, nie widząc, że nikogo poza nim specjalnie to nie interesuje.

Postanowiliśmy zapytać Grzegorza Kuczyńskiego – prezesa Fundacji Białystok Biega organizującej największe imprezy biegowe na Podlasiu – co sądzi o niektórych zagrożeniach związanych z bieganiem.

Czy nie uważasz, że dla części biegaczy to zachłyśnięcie endorfinami przynosi więcej szkód niż pożytku? Np. kontuzje, zaniedbywanie rodziny, obowiązków.
Grzegorz Kuczyński: Myślę, że jednak należy rozgraniczyć sprawy kontuzji i np zaniedbywanie rodziny. Sądzę, że nie należy tego łączyć z endorfinami. Choć niewątpliwie bieganie endorfiny wyzwala.
Bieganie, jak każdy inny sport, czy inne hobby, wymaga tego, aby bliscy to również akceptowali. Nie ma znaczenia czy biegam, czy gram w piłkę, czy nawet gram na konsoli przed TV. Jeżeli nie potrafię tego poukładać, „przeginam”, to na relacjach w domu się to odbije. Choć domyślam się, że nasza druga połówka wolałaby, żebyśmy biegali, niż siedzieli przed konsolą czy w pubie każdego wieczoru.
W sytuacji, kiedy nasi bliscy akceptują nasze hobby, w dodatku zdrowe hobby, czas na to można znaleźć bez uszczerbku na relacjach. Moja żona jeździ ze mną na większość zawodów, możemy coś przy okazji zwiedzić, poznać ciekawe miejsca. Ja widzę w tym raczej plusy. Poza tym, widzę po sobie, że bieganie pomogło mi wiele spraw ułożyć. Być może endorfiny miały w tym swój udział. Doszukiwałbym się raczej dobrych rzeczy w aktywności.
Kontuzje? Cóż, kontuzja to nic innego jak wołanie organizmu „halo, kolego, przeginasz”. Wiele osób ma tendencję do przyspieszania pewnych procesów. Jesteśmy niecierpliwi. Chcemy wszystko od razu, na już. A tak się nie da. Organizm do wszystkiego musi się zaadaptować. Głównie do wysiłku. Widzę, jak niektórzy wiosną zaczynają biegać, a jesienią chcą wystartować i pobiec 42 km. Pewnie można, ale po co? Zwiększanie dystansu bez opamiętania, na zasadzie „ja nie dam rady?!” raczej dobrze się nie kończy. Biegacz cierpliwy to biegacz zdrowszy.

Nie sądzisz, że pierwotna idea biegania ginie w coraz grubszej otoczce: gadżetach, suplementach, podporządkowaniu treningów kolejnym zawodom?
Zależy kto jaką miał ideę biegania. Osobiście nie widzę w tym nic złego, jeżeli chcemy sobie notować swoje treningi, prowadzić statystyki – niektórzy to lubią. Zegarek z GPS służy wtedy jako narzędzie to rejestrowania naszych poczynań. Ja osobiście uwielbiam biegać z takim zegarkiem, bez względu na to czy biegnę dla relaksu, czy mam mocniejszy trening. Jednak, jeżeli zegarek jest naszym „katem”, jeżeli każde wyjście na bieganie to musi być nowa „życiówka” to oczywiście dobre już nie jest. Zachęcam zawsze do postawy, że rekordy życiowe bije się na zawodach, nie na treningach.
Jest grupa biegaczy, czy też osób, które chcą nimi być, która myśli, że żeby zacząć biegać, trzeba wydać fortunę na drogie buty, ciuchy, zaopatrzyć się w żele energetyczne itd. Nic bardziej mylnego. Żeby zacząć biegać, oczywiście lepiej mieć buty do biegania niż grania w piłkę na hali, ale nie muszą to być buty z setką systemów za 600 zł. Buty same nie biegają, nawet jak są najdroższe.
Co do podporządkowaniu treningów kolejnym zawodom. Cóż, jest mi trudno się mobilizować do biegania 5-6 razy w tygodniu jeżeli nie widzę celu, nawet bardzo odległego. Ja to po prostu lubię. I tu pewnie Cię zaskoczę, ale ja właśnie w takich momentach, kiedy jestem w trakcie przygotowań, mam maraton za 4-5 miesięcy, biegam coraz więcej, czuję się najlepiej. Robiąc długie wybiegania często sobie myślę: „kocham bieganie”. Dzięki bieganiu staję lepszym i zdrowszym człowiekiem. O swoich celach zawsze informuję najbliższych, co też przekłada się na inne spojrzenie na to co robię. Jednak czy mnie to ogranicza? Wbrew przeciwnie. Ja się rozwijam.
Dlaczego bieganie to wolność? Ponieważ każdy z nas może sobie stawiać inne cele, inne dystanse, robić to po swojemu. Z zegarkiem lub bez. Z aplikacją w smartfonie lub bez niej. Potem staniemy razem na starcie, uśmiechniemy się do siebie i pobiegniemy razem, do mety.

Czy dostrzegasz jakieś negatywne aspekty dynamicznego rozwoju ruchu biegowego w Polsce?
Zależy jak na to spojrzeć. Z jednej strony jesteśmy nadal dość daleko za Europą Zachodnią. Co nie jest złe, jesteśmy po prostu na innym etapie rozwoju rynku biegowego. Polska cały czas jest na etapie wzrostu. Natomiast taki wzrost przyczynia się do tego, że biegi rosną jak grzyby po deszczu. Wiesz ile biegów ktoś naliczył w samej Warszawie w ciągu roku? 125!
Każda gmina chce mieć swój bieg. Coraz mniejsze miasta chcą mieć swój maraton. Kilka lat temu w Polsce w ciągu roku organizowanych było kilkanaście maratonów, teraz jest ich lekko licząc ok 100. Oczywiście, możemy powiedzieć „i dobrze, niech ludzie biegają gdzie chcą”. Z jednej strony tak, z drugiej, frekwencja w największych maratonach w Polsce spada lub utrzymuje się na tym samym poziomie. Nasi sąsiedzi z za zachodniej granicy się z tego „wyleczyli”. Tak szczerze, jaki jest sens organizowania maratonu na 400 osób? Nakład pracy i środków ogromny. To po prostu nie ma sensu. Zapewne ambicją wielu samorządowców jest mieć „swój” maraton, choć wizerunkowo to za sobą nic nie niesie. Jak już coś robić, to znaleźć pomysł na bieg krótszy, który będzie miał swój charakter, na który ludzie chętnie przyjadą.
Jak będzie wyglądał dalszy (mam nadzieję) rozwój? Zostaną biegi, które są lubiane, dobrze organizowane. Biegacze będą zwracali coraz większą uwagę na organizację, obsługę. Nie ma tu znaczenia czy biegnie 3 tys. czy 300 uczestników.
W tej chwili zawodnicy w dalszym ciągu zwracają uwagę na zawartość tzw „pakietu startowego”. Mam czasem wrażenie, że pakiet jest ważniejszy niż sam bieg. Po biegu są dyskusje „co było w pakiecie”, zamiast „jak się biegło? Jaka trasa? Jaka organizacja?”. To się również będzie zmieniało. Możemy obserwować to na największych biegach chociażby w Niemczech. Zawodnik płaci 70 czy 100 euro i w pakiecie ma… numer startowy. Za koszulkę musi dodatkowo zapłacić. Tam organizatorzy skupiają największą uwagę na zabezpieczeniu trasy, zabezpieczeniu medycznym, atrakcjach na trasie itd. Myślę, że również u nas za kilka lat organizacja, klimat imprezy będą się bardziej liczyły niż zawartość pakietu. Poza tym, biegacz płaci za możliwość startu, nie za reklamówkę z gadżetami, ale żeby wszyscy to zrozumieli musi trochę czasu upłynąć. Choć w biegach ultra już to zjawisko obserwujemy. Tam uczestnicy płacą za możliwość startu, głównie. Tak więc ten dynamiczny rozwój w konsekwencji może przenosić dobre rzeczy.

Biegajmy zatem, ale nie dajmy się zwariować! Starajmy się świadomie podchodzić zarówno do biegania jak i do wszelkich innych form aktywności fizycznej. Korzystajmy z dobrodziejstw jakie nam oferują, zachowując zdrowy rozsądek. Sami wypracujmy sobie stan równowagi, w którym bieganie będzie przynosiło nam jak najwięcej korzyści i satysfakcji bez szkody dla naszego zdrowia, życia rodzinnego i zawodowego.

Komentarze