Wszystko co znajdzie w lesie przetwarza w ekskluzywne długopisy i sprzedaje klientom na całym świecie

Iwona Biela-Zamojska (na zdjęciu) pod Białowieżę przyjechała z bieszczadzkiej wsi. Tu, na Podlasiu, powstała jej marka – Nature Core. Rękodzielniczka do produkcji ekskluzywnych przedmiotów wykorzystuje głównie drewno, często będące odpadem. Jej długopisy, pióra czy biżuteria cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem klientów z całego świata.

Ewa Bochenko: Tworzy pani piękne przedmioty tylko z drewna, czy z czegoś jeszcze?

Iwona Biela-Zamojska: Drewno jest moim głównym materiałem, jednak nie jedynym. Tworzę wiele produktów zawierających poroże, kamienie naturalne czy żywice – jak w wypadku kanionów czy hybryd. Ponadto, kocham tworzyć z rzeczy nieoczywistych. Tak powstało między innymi pióro z prawdziwych piór, z wylinki węża, paproci, masy perłowej, kości mamuta czy chociażby długopis zbroja. Wyjątkową część mojej pracy zajmuje upcykling, czyli wykorzystuję „śmieci”. I tak np. powstał długopis z połamanej deskorolki znalezionej w lesie. Dzięki temu coś zyskało drugie życie. Mam również klientów, którzy wysyłają mi fragmenty desek z domów czy beczkę po winie z włoskiej winnicy. Dzięki temu mogę tworzyć wyjątkowe przedmioty z historią, które mają dla nowego właściciela podwójną wartość.

Głównym produktem marki Nature Core są długopisy i pióra. To dość ryzykowny produkt w dobie pisania już niemal wyłącznie elektroniczne. Skąd pomysł właśnie na długopisy?

– Właściwie pióra i długopisy szturmem się wbiły na górę moich zleceń, jednak mimo wszystko najwięcej robię nie produktów piśmienniczych, a obrączek. Skąd pomysł na pióra i długopisy? Pióro kojarzy mi się z elegancją, a długopis jest po prostu bardziej praktyczny. To dokładnie to, co chcę pokazywać w mojej marce. Pokazać, że drewno to materiał uniwersalny, praktyczny, a przy tym bardzo elegancki i niebanalny. I oczywiście jestem zakochana od dawna w kaligrafii, zwłaszcza w kursywie angielskiej. Jednak mało które pióro spełniało moje wymagania, więc na początku robiłam je dla siebie. Potem spodobały się innym.

Pani produkty to rękodzieło, które jest droższe od przedmiotów produkowanych masowo. Nie było obaw, że może być problem z nabywcami towaru z wyższej półki, ze względu na jego cenę?

– Skłamałabym mówiąc, że się nie bałam. Zwłaszcza w dobie pandemii, gdzie oglądamy dwa razy każdą złotówkę. Nie wszystkie przedmioty w mojej pracowni są drogie. Staram się tworzyć również wyjątkowe długopisy w niewygórowanych cenach. I takim sposobem można u mnie znaleźć i pięknego dęba czy jesion już za 80 zł, a można zamówić drzewo różane czy snakewood za ponad 400 zł. I niezależnie od ceny, każdy jest tak samo dopracowany i przygotowany na pisanie nowej historii.

Nature Core na rynku jest od niedawna. Jak pani ocenia sprzedaż w tym momencie?

– Na rynku w sumie jestem już kilka lat. Niedługo będę świętować czwarte urodziny mojej marki. Chociaż faktycznie, pod nazwą Nature Core, działam od niedawna. Właściwie dopiero wtedy, gdy wróciłam na stałe do Polski, postanowiłam zmienić nazwę firmy i zacząć z przytupem. Chociaż sama idea działalności się nie zmieniła. Zamówień przybywa z każdym miesiącem, często na produkt trzeba czekać około 3-4 tygodni. Widzę jednak, że w Polsce zdecydowanie królują właśnie pióra i długopisy, natomiast klienci z zachodu czy ze Stanów Zjednoczonych zamawiają najczęściej biżuterię i obrączki. Tu warto dodać, że asortyment Nature Core poleciał do 13 stanów USA, w tym na Alaskę. Wysyłam też paczki do Kanady, Niemiec, Holandii, Francji, Hiszpanii, Portugalii, Włoch, Grecji, Wielkiej Brytanii.

A propos geografii: nie pochodzi pani z Podlasia…

– Tak, to prawda. Urodziłam się i wychowywałam w małej miejscowości w Bieszczadach. Później kilka lat spędziłam w Warszawie studiując leśnictwo i wyjechałam do Londynu. Tam też założyłam firmę, a później… Trafił mi się mąż z Białowieży. Na Podlasie przyjeżdżałam jeszcze jako studentka, z moją sową – płomykówką, by prowadzić zajęcia w Biebrzańskim Parku Narodowym. Już wtedy byłam zauroczona regionem i od dawna Biebrza to miejsce, w którym zostawiłam serce. Pewnie dlatego przeprowadzka tutaj nie była dla mnie karą. Jestem zauroczona regionem, mentalnością ludzi. Ciągle odkrywam go na nowo, robię wycieczki w mniej znane miejsca, co opisuję na moim kanale na Instagramie. Okoliczni mieszkańcy nigdy nie dali mi odczuć, że jestem tu obca, dodatkowo bardzo chętnie pomagają i są wyjątkowo otwarci. Ale mimo tego wszystkiego zawsze będę bieszczadzką dziewczyną, nawet w domu, na ścianie, wymalowałam sobie góry.

Pomysł na Nature Core zrodził się już tu, u nas, czy wcześniej?

– Pomysł miałam już dawno, to znaczy wcześniej moja marka nazywała się B4&After. Tak, tak – nazwa była różnie odbierana, nie zawsze tak, jakbym chciała. Ale to błąd młodości, będący wizją robienia czegoś z niczego. Pod tą nazwą pracowałam blisko 3,5 roku. Obecna zrodziła się już na Podlasiu, chociaż niejako jest związana z moją poprzednią marką. Pierwszy kontrakt, jaki udało mi się w Londynie złapać, dotyczył firmy kosmetycznej tworzącej kule kąpielowe Gift Essence. Wspólnie z nimi stworzyliśmy produkt, właśnie Nature Core. Były to kule kąpielowe, które wewnątrz miały drewniany pierścionek z minerałem. To ten projekt dał mi wiarę, że to, co robię, ma sens, a firma GE nie miała później problemów, bym zmieniła nazwę na taką, jaka była używana w ich kolekcji.

Zdecydowała się pani na sprzedaż internetową i marketing sieciowy, nie myślała pani o tym, by klient jednak mógł stacjonarnie dotknąć produkt?

– Oczywiście, ma taką możliwość. Moja pracownia jak najbardziej jest otwarta i wystarczy dać mi znać, że ma się ochotę przyjechać osobiście, żebym zdążyła trochę posprzątać (śmiech – red.). Część klientów z okolicy właśnie tak odbiera zamówienia. O założeniu typowego sklepu stacjonarnego nie myślę. Mieszkam w lesie, nawet Google Maps nie potrafi odnaleźć adresu. Poza tym, dla ludzi zwyczajnie najwygodniej jest zamówić przez internet. Większość moich klientów mieszka za granicą. Polski klient dopiero otwiera się na takie nowości i jeszcze trochę czasu musi upłynąć, nim np. drewniane obrączki będą traktowane jako produkt ekskluzywny, na równi ze złotem czy srebrem.

Co jest najtrudniejsze, gdy chce się sprzedawać dobry, ale nie tani produkt?

– To bardzo trudne pytanie. Nie wiem, czy się kiedykolwiek zastanawiałam, co jest najtrudniejsze. Szukanie klientów nie jest proste, jednak od dawna już tworzę wyłącznie na zamówienie. Bardzo mało mam produktów „wolnych od ręki”. W mojej pracy chyba najtrudniejsza jest dyscyplina. Zwłaszcza, że za dnia jestem mamą chłopca z problemami zdrowotnymi, a pracuję nocami, kiedy Staś już śpi. Czasami po prostu się nie chce wstać do pracowni, czy nawet odpisać na maile. Dlatego tak ważna jest dyscyplina i upór.

Trudnym można też określić płacenie wszystkich składek i podatków związanych z działalnością, bo to zdecydowanie trudne, gdy sprzedaje się produkt za jakąś kwotę, a później okazuje się, że jej 48 procent to same składki i podatki. Nie licząc kosztów poniesionych przy tworzeniu. Ale nikt nie mówił, że będzie łatwo, chociaż początkowo liczyłam każdy podatek i ubolewałam nad tym bardzo, zwłaszcza, że w Anglii w tej kwestii było o wiele prościej.

A co jest najlepsze w takiej działalności?

– Bezapelacyjnie wolność! Ogranicza mnie wyłącznie wyobraźnia. Kiedy potrzebuję wolnego, to zwyczajnie sobie je robię, kiedy mam pomysł na jakiś odjechany produkt, to się za niego zabieram w danej chwili. Dzięki tym możliwościom za każdym razem czuję, że żyję pełnią życia, a nie jestem zaszufladkowana w wykazie obowiązków. Fajne jest też to, że można u mnie kupić produkt już za 45 zł, więc nie jakoś wygórowanie jak na rękodzieło.

Planuje pani masową produkcję, czy chce się skupić na jakości i wszystko robić sama?

– Zdecydowanie nie biorę pod uwagę pomocy w tworzeniu. Nie mogłabym podpisać się własnym nazwiskiem pod czyjąś pracą. I lubię mieć kontrolę nad każdym elementem końcowego produktu, zaczynając od przerobienia materiału, po pakowanie, jak i ręczne wypisanie bilecika – wszystko musi być dopięte idealnie. Jedynym wyjątkiem są drewniane pudełka. Jako kompleksowe rękodzieło można zamówić produkty pakowane w mini kłody – takie pudełeczka, wyglądające jak surowy wałek z lasu. I tym zajmuje się mój mąż, co zawsze podkreślam. Jednak nie łatwo ze mną współpracować, każda kłoda przechodzi przez moje ręce i czasami się zdarza, że zamiast do klienta, takie pudełko trafia na ognisko.

No właśnie, skąd pozyskiwany jest materiał na nie?

– Rodzime gatunki kupuję na asygnatę w Lasach Państwowych lub w tartakach. Owocowe – od plantatorów. Mam ten komfort, że byłam w wielu miejscach za granicą i jako leśnik nawiązałam kilka wartościowych kontaktów, między innymi z ogrodami botanicznymi. Kupuję od nich gałęzie po czyszczeniach. Oni to wykonują w celach pielęgnacyjnych drzew i zamiast palić, sprzedają mi. Na moje niewielkie gabarytowo produkty to zdecydowanie wystarcza. A taki materiał jest unikatowy i dzięki temu posiadam gatunki z niemalże każdego zakątka świata, no i nie mam w tym zakresie konkurencji.

Które produkty cieszą się największym zainteresowaniem klientów?

– Tak, jak wspominałam, zależy to od kraju. W Polsce zdecydowanie wygrywają pióra, długopisy i „wiosiory” do aromaterapii. To po prostu jest coś innego. Za granicę najczęściej wysyłam obrączki i rzeźbione łyżki. Być może dlatego, że te produkty faktycznie kosztują więcej i u nas są po prostu za drogie.

Jak pani promowała swoją markę?

– Przez trzy lata działałam na międzynarodowej platformie Etsy. Dużą rolę odgrywają media społecznościowe: Facebook i Instagram. W tym roku załatwiam formalności w Polsce i własnymi siłami buduję stronę internetową, ale od stycznia ponownie wracam na Etsy oraz Amazon.

Jakie jeszcze ma pani plany na przyszłość: rozwój marki, nowe produkty?

– Jestem typem człowieka mającym wiecznie różowe okulary. Chciałabym stworzyć na Podlasiu miejsce z warsztatami, zarówno dla mniejszych, jak i większych. Sama jestem samoukiem w obróbce drewna, więc udowadniam, że wszystko się da. A skoro sama już to umiem, chciałabym się wiedzą dzielić. Produkty zaś co chwilę powstają nowe, pracuję głównie nocami i jak mam wenę, to nie ma zmiłuj, muszę to zrobić natychmiast. Dzięki temu można u mnie dostać biżuterię, puzderka, lusterka, pióra, długopisy, maszynki do golenia z drewna czy rzeźbione łyżki. Kiedyś moją pasją było rysowanie i malowałam realistycznie porcelanę, teraz przenoszę ją na drewno i tworzę obrazy z drewna. W najbliższej przyszłości chcę też wyprowadzić kolekcje drewnianych muszek, rzeźbionych leśnych szachów i fajek do palenia. Pomysłów na pewno nie zabraknie, jeśli tylko wciąż będzie przybywać klientów.

I tego pani życzymy. Dziękuję za rozmowę.

Komentarze