Zamiast szpitala wybrała mopa. Sprząta i nieźle na tym zarabia

Gdybym weszła na rynek branży sprzątającej dekadę temu, dziś, w tym momencie, pewnie leżałabym nad brzegiem własnego basenu – zaczyna 34-letnia Justyna Andrysewicz spod Korycina (na zdjęciu), właścicielka firmy sprzątającej. Ten rynek jest mocno nasycony, ale wciąż są luki wymagające wypełnienia. Trzeba je tylko znaleźć. Ona weszła na niego akurat w momencie, gdy rozkwitał popyt na tak zwane sprzątanie poremontowe i deweloperskie. I ma tyle pracy, że z powodzeniem stworzyłaby kilka etatów. Ale sprzątać trzeba umieć. A nie każdy to potrafi.

Studiowałam na akademii medycznej. Miałam w zasięgu ręki dyplom z fizjoterapii, ale porzuciłam naukę. Nie widziałam siebie w tym zawodzie. Zrobiłam wcześniej licencjat z elektroradiologii i chciałam pracować w szpitalu, ale o to było bardzo trudno – opowiada bizneswonam spod Korycina.

Rynek należał wtedy do pracodawców. Młodzi ludzie mieli ogromne problemy ze znalezieniem jakiegokolwiek zajęcia. Ona też. W końcu zatrudniła się w jednej z białostockich firm sprzątających. I tak zaczęła się jej przygoda z przysłowiowym mopem.

Trwało to kilka lat. Uczyła się trudnej sztuki sprzątania. Bo okazuje się, że nie jest to takie proste.

To praca bardzo wymagająca. Dla ludzi myślących, dokładnych i solidnych. Na początku wiele razy zdarzyło mi się czegoś nie posprzątać. A to nie przetrzeć klosza od lampy, a to nie wytrzeć framug w drzwiach – wspomina ze śmiechem.

Dodaje, że najwięcej nauczyła się na zleceniach w domach kobiet, które też kiedyś sprzątały. One bezlitośnie potrafiły wytknąć każde niedociągnięcie.

To były najlepsze lekcje. Dziś dzięki temu jest mi o wiele łatwiej. Nauczyłam się nie tylko widzieć każdy kurz, ale nabrałam pokory i uzbroiłam się w cierpliwość. To bardzo pomaga w tej pracy – tłumaczy.

Bo, co ciekawe, nawet mopa trzeba umieć obsłużyć.

Kiedyś kupiłam w prezencie koleżance takiego, jakiego ja używam. Ona zawsze miała problem z umyciem swoich panelowych podłóg. Dałam jej też odpowiednie środki czyszczące. Mimo to do dziś prosi mnie, żebym jej od czasu do czasu umyła te podłogi, bo twierdzi, że tylko ja potrafię zrobić to tak, że one są naprawdę czyste – śmieje się.

Czas na swoje

Po kilku latach zatrudnienia zaczęła czuć niedosyt. Z jednej strony miała dość bycia podwładną, z drugiej – polubiła swoje zajęcie. Bo – jak podkreśla – ono jest bardzo satysfakcjonujące, a to wszystko dlatego, że szybko widać efekt pracy. Zastanawiała się wtedy, co dalej z jej życiem. Rozważała różne opcje, nawet powrót do wyuczonego zawodu.

Zbiegło się to z projektem z Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich, z którego można było dostać dofinansowanie na rozpoczęcie działalności. Warunek był taki, że trzeba było uruchomić firmę na wsi. Pomyślała: raz kozie śmierć. I że skoro w mieście firmy w tej branży rosną jak grzyby po deszczu, to znaczy, że jest duży popyt na usługi sprzątające. W końcu przeniesie się on i na wiejskie obszary. Było to dwa lata temu.

Miała nosa. Wzięła dotację, kupiła potrzebny sprzęt za 60 tys. zł. Tuż po otwarciu działalności popłynęły zlecenia. Tyle, że brakowało czasu i rąk do pracy. Sprzątanie budynków mieszkalnych ciągle powodowało niedosyt.

Co najmniej kilka godzin trzeba poświęcić na sprzątniecie 150-metrowego domu. Pieniądze z tego nie są jakieś astronomiczne. Chciałam więcej. Spróbowałam swoich sił w branży budowlanej, przy sprzątaniu obiektów poremontowych i deweloperskich na terenie całego województwa – opowiada kobieta.

Przyznaje, że to ciężka praca, ale bardzo dochodowa. Jest jej tyle, że starczy miejsca jeszcze dla niejednej firmy.

Mamy rozkwit budownictwa, nie tylko mieszkaniowego. Stąd tak duży popyt na tego rodzaju usługi. Praca jest, nie ma tylko komu jej wykonywać – stwierdza.

Ludzie nie chcą pracować

Justyna próbowała zatrudniać ludzi, ale każde z podejść kończyło się fiaskiem. Byli tacy, którzy nie przychodzili do pracy, a jeśli już się pojawiali, to tylko raz, bo było im za ciężko. Byli też i niedokładni albo tacy, którym się po prostu nic nie chciało. Po dziesięciu próbach porzuciła ten pomysł i zaczęła korzystać z podwykonawców – ludzi, którzy już w tej branży pracują i wiedzą z czym je się ten chleb.

Nie ukrywa, że chciałaby mieć swoich własnych pracowników, ale nic na siłę. Liczy na to, że z czasem jej jednoosobowa działalność się rozrośnie. Chce też w przyszłości skorzystać z dofinansowania z unijnych funduszy na rozwój. Rzecz w tym, że ono przyznawane jest pod warunkiem stworzenia miejsca pracy. I tu zazębia się koło.

Justyna ma nadzieję, że z biegiem czasu znajdzie w końcu solidnych pracowników. Musi im też ufać, bo ze zleceniodawcą jest jak z lekarzem. Wszystko, co usłyszy czy zastanie w jego domu bądź obiekcie, nie może wyjść razem z nią poza jego mury. Dlatego też nie chce opowiadać o szczegółach pracy.

Mogę zdradzić tylko, że bardzo często zdarza się, że zleceniodawcy sprzątają w domach przed moim przybyciem. To jest zupełnie bez sensu. Mi za to płacą, a ja ich nie oceniam. Dziś żyjemy na wyższym standardzie, dużo więcej pracujemy. Dlatego oczywiste jest dla mnie, że lepiej czas spędzony na sprzątaniu poświęcić na przykład rodzinie. Właśnie po to jestem, żeby oszczędzać czyjś czas – tłumaczy.

Szewc w porwanych butach chodzi

Justyna Andrysewicz przyznaje, że nie używa wszystkich sprzętów, które kupiła na początku działalności. Znalazła i na nie sposób. Wynajmuje je. W ten sposób nie traci na nich. Podkreśla, że w tej branży da się dobrze zarobić, ale każdy, kto chce spróbować w niej swoich sił, musi pamiętać o jednym. O ubezpieczeniu.

Jesteśmy tylko ludźmi, może się zdarzyć, że ktoś coś zniszczy, mniej czy bardziej kosztownego, że coś upadnie czy się coś rozleje na podłogę z olejowanego drzewa. Ubezpieczenie pozwała pokryć te straty. Daje poczucie spokoju mi i właścicielowi obiektu. To takie zabezpieczenie dla wszystkich – wyjaśnia.

Zapytana o jakieś sekrety czy wskazówki do sprzątania bez namysłu odpowiada, że ich nie zdradzi, bo to po prostu jest jej chleb. Jeśli wszyscy nauczą się tego, co ona, przestaną chcieć korzystać z jej usług. Śmieje się, że nie używa ich nawet w swoim domu.

Nie bez powodu mówi się, że szewc w porwanych butach chodzi. Po prostu zwykle nie mam siły, by po powrocie z pracy wycierać swoje kinkiety. Po za nią wyłączam moje kurzowe radary w oczach. Przestaję widzieć powierzchnie do sprzątania. Wolę, jak inni, czas wolny poświęcić na pasje, nie na sprzątanie. U znajomych też nie robię testów białej rękawiczki – mówi.

Ewa Bochenko

Komentarze