Rynek Kościuszki vs Times Square – odważne porównanie białostockiego działacza społecznego. Co z niego wynika?

Times Square, fot. Wojciech Mojsak

Zacznę od prowokacji. Ile razy więcej jest warta marka I❤NY niż Wschodzący Białystok? Próby oszacowania tej dysproporcji dają monstrualne wyniki. Chodzi mi o siłę marki mierzoną jej rozpoznawalnością. Tysiąc razy? Może kilkanaście tysięcy… Tak, wiem – cóż to za zestawienie? Zupełnie nieuprawnione ze względu na historię, skalę miast itd. Weźmy więc coś bardziej podatnego na porównania. Rynek Kościuszki i Times Square. Sytuacja niewiele się zmienia, ale w zasadzie nie chodzi mi o udowadnianie czegokolwiek. Bardziej o zastanowienie się co wpływa na fakt, że stojąc po raz pierwszy na tym jednym z najsłynniejszych placów świata, masz nagle miękkie nogi i czujesz się jakbyś zobaczył jeden z siedmiu cudów. A tymczasem… Times Square to brzydkie miejsce. Wiem co mówię. To koszmar europejskiego działacza ruchów miejskich. Zero zieleni, wielkie, kiczowate reklamy, ludzie stłoczeni na zbyt wąskich chodnikach, wszechobecne sklepy z tandetnymi pamiątkami. Stałem tam z rozdziawioną gębą i myślałem: o co chodzi? Dlaczego ludzie z całego świata chcą tu spędzić sylwestra albo zrobić sobie selfie na czerwonych schodach? Co sprawia, że właśnie to ruchliwe skrzyżowanie albo np. zadeptane trawniki Pól Marsowych w Paryżu czy chaotycznie zagospodarowany Aleksander Platz w Berlinie, otoczony mało wyrafinowaną zabudową socrealistyczną i modernistyczną, przyciągają turystów z całego świata? Wiadomo, że duże miasta mają łatwiej. Tym bardziej stolice. Są miejsca na świecie znane z tego, że są znane. Wchodzą na poziom, na którym estetyka zabudowy lub nawet możliwość przyjemnego spędzenia czasu tracą znaczenie. Zaczynają przyciągać ludzi ze wszystkich stron globu, którzy często tuż obok siebie mają piękniejsze place, aleje, parki.

Zadajmy więc sobie pytanie: jak wykreować markę Rynku Kościuszki w Białymstoku tak, żeby stała się równie rozpoznawalna, a więc w jakiś sposób cenna, jak Times Square? Albo może wcześniej zastanówmy się czy tego chcemy. Czy na pewno zależy nam, żeby cena stopy kwad-ratowej wynajmowanej powierzchni handlowej oscylowała w granicach 1 tys. – 3 tys. dolarów1? Tak, takie są ceny wynajmu w najlepszych lokalizacjach Nowego Jorku. Przyjmując średnią wartość 2 tys. dolarów za stopę kwadratową (ok 1/10 m2) uzyskujemy kwotę około 80 tys. zł. za 1m2! Cena oszałamiająca. U nas za metr płaci się ok. 100 – 150 zł. Nie wiem iloma dokładnie lokalami i o jakiej powierzchni dysponuje miasto w rejonie Rynku Kościuszki, ale na pewno jest to co najmniej kilkaset metrów kwadratowych. Zyski z wynajmu szłyby w miliony. Miasto stanęłoby finansowo twardo na nogach. Oczywiście całe te rozważania są pozbawione sensu: nie ma takiej możliwości, żeby jakimikolwiek działaniami doprowadzić do takiego wzrostu cen, a gdyby w wyniku stopniowych zmian Białystok przekształcił się kiedyś w monstrum na skalę Nowego Jorku, wszystkie uwarunkowania też się zmienią. Przez Times Square średnio dziennie przechodzi 330 tys. pieszych. W najbardziej ruchliwe dni jest to 460 tys. Rocznie 50 milionów2. Nic takiego nie stanie się z dnia na dzień i oby się nie stało!

Różne są definicje marki miejsca, sposoby jej kreowania i dążenia do wzrostu wartości, lub jak mówią fachowcy – siły marki miejsca. Na pewno nie jest to coś oczywistego, łatwo mierzalnego i poddającego się dowolnemu kształtowaniu. Każda okolica ma swojego ducha i pieniądze nie wystarczą, żeby ten duch wydał się atrakcyjniejszy w oczach turystów z całego świata. W jednym z artykułów na ten temat, jakie miałem okazję przeczytać autorki dowodzą, że kluczowymi kompo-nentami marki miejsca są jego tożsamość oraz wizerunek3. Następnie rozkładają na czynniki pierwsze oba składniki, wymieniając i charakteryzując ich poszczególne cechy. Nam na potrzeby naszych rozważań wystarczy potoczne znaczenie tych słów. Jaką tożsamość ma Rynek Kościuszki? Jaką chcielibyśmy mu nadać? Jak jest postrzegany przez mieszkańców i turystów? Mam wrażenie, że szukając odpowiedzi na te pytania stąpam po grząskim gruncie. Odpowiedzi muszą się bowiem oprzeć na bardzo subiektywnych odczuciach i ocenach. Mogę więc mówić tylko za siebie. Wydaje mi się, że to miejsce nie ma określonej tożsamości. Ja nic takiego nie wyczuwam. Mówię to jako białostoczanin bardzo przywiązany do swojego miasta. Być może jest tak dlatego, że przywykłem, bo żyję tu od urodzenia i od zawsze widzę to miejsce z tej samej perspektywy – od środka. Być może czasem, kiedy znajdę się w okolicach białostockiego ratusza po pobycie w innych miastach, szczególnie tych większych i starszych, odnoszę wrażenie „lekkości” i nienachalnej gościnności Rynku. Powodują to zapewne nieprzytłaczająca skala zabudowy, niewielki ruch samochodów, brak tłumu turystów. A może coś jeszcze z ducha tego miejsca, czego nie potrafię uchwycić i zdefinio-wać. Myślę, że nic tak nie przysłużyło się uatrakcyjnieniu centrum miasta jak likwidacja skweru przy ratuszu. Wiem, że do dziś jest wiele osób, które uważają, że było to działanie skandaliczne. Ja, chociaż sam ubolewam nad skalą wycinek pod różnego rodzaju inwestycje miejskie i prywatne, jestem zdania, że tę należało zrobić. To posunięcie tchnęło życie w nieco wcześniej zapuszczony i senny Rynek oraz sprawiło, że odzyskał charakter rynku miejskiego. I chociaż nie ma wokół niego przykładów oszałamiającej architektury, nie imponuje rozmachem, brak tu nawet przejawów lokalnej kultury, czegoś co wyróżniałoby ten plac spośród innych europejskich placów, przyjezdni odbierają go jako naprawdę przyjemną przestrzeń. A jeśli trafią tu w słoneczny dzień, kiedy Rynek żyje, ich reakcje bliskie są zachwytowi.

Nie osiadajmy jednak na laurach. Nie jest źle, ale może być znacznie lepiej. Zastanówmy się wspólnie co jeszcze można zrobić, żeby centrum Białegostoku żyło nie tylko w okresie letnim. I tu przykładem może być pomimo wszystko ten okropny Times Square. Sądzę, że przyciągnięcie na Rynek i w jego najbliższe okolice handlu, który wyssały z miasta galerie, to pierwszy z kroków, które trzeba wykonać. Władze miasta postawiły na rozwój knajp wokół ratusza. Może to i dobrze. Jest ich już bardzo dużo. Moim zdaniem wystarczająco dużo. W późnych latach 80′ i jeszcze w 90′ w godzinach popołudniowych ulice Lipową, Suraską, Rynek Kościuszki i okolice opanowywał tłum ludzi robiących zakupy i załatwiających różne swoje sprawy w mieszczących się tu instytucjach. Przed świętami chodniki były czasem tak zatłoczone jak dziś są w Nowym Jorku. Czy nie warto byłoby prowadzić taką gospodarkę miejskimi lokalami, żeby przynajmniej częściowo przywrócić handel w centrum? Wydaje się, że przynajmniej jakiś drobny procent zysków mógłby trafić do miejskiej kasy lub do prywatnych właścicieli nieruchomości. Mam wrażenie, że obok oddania pola deweloperom jeśli chodzi o kształtowanie zagospodarowania Białegostoku – przyzwolenia na mierną architekturę i nadmierne zagęszczenie zabudowy, rezygnacja z walki o utrzymanie handlu w centrum jest równie poważnym grzechem.

Jest jeszcze jeden element układanki, którego mi brakuje. Times Square nie jest tu może wzorcem do naśladowania, chociaż bliżej mu do ideału. Chodzi mi o instytucje kultury i kulturę nieinstytucjonalną. Nie będę już zrzędził, że w naszym mieście jest w tej sferze tragicznie. Właściwie codziennie coś się dzieje – są jakieś koncerty, spektakle, wystawy itp. Oferta jest dosyć szeroka i częściej brakuje czasu, żeby pójść na wszystko na co się ma ochotę, niż wydarzeń kulturalnych. Ale za mało jest tej kultury w ścisłym centrum. Brakuje tego, co w Nowym Jorku jest normą – tłumów ludzi wychodzących późnym wieczorem z teatrów, kin i sal koncertowych, i cze-kających pod ulubionymi knajpami, żeby móc wejść i zjeść kolację lub wypić drinka. My mamy w Rynku tylko na wpół martwe kino Ton i kilka pubów, w których czasem jest możliwość posłuchania muzyki na żywo. We wschodniej części jest jeszcze placówka Galerii Śleńdzińskich (pod adresem Legionowa 2). I jeszcze oddalony o jakieś 200 – 300 metrów od ratusza, prężnie działający Białostocki Ośrodek Kultury, a w przeciwnym kierunku Akademia Teatralna. To chyba wszystko. Koncerty, spektakle teatrów ulicznych ożywiają centrum przez 2 letnie miesiące, a poza tym kultura żyje rozproszona w innych częściach miasta. To zadanie wydaje mi się najtrudniejsze, ale moim marzeniem jest, żeby sztuka wdarła się na Rynek Kościuszki i w jego najbliższe okolice, i stała się jego znakiem charakterystycznym. I nie jest to tylko wyzwanie dla władz miasta. Myślę, że inicjatywa jest też w naszych rękach. Nie każdy z nas może założyć kino-kawiarnię w rodzaju krakowskiej Kiki (super kameralne miejsce, polecam odwiedziny przy okazji wizyty w Krakowie) lub gdzieś, w którymś z mieszkań stworzyć małą scenę wspólną, na której mogłyby być grane niewielkie spektakle przez instytucjonalne, prywatne i amatorskie zespoły. Jednak Ci z nas, którzy mają do czynienia z organizacją imprez kulturalnych, niech pomyślą ciepło o Rynku jako o poten-cjalnej lokalizacji swoich wydarzeń. Fajnie byłoby przed premierą kolejnych spektakli operowych móc zobaczyć ich żywą reklamę w przestrzeni miejskiej, lub usłyszeć tu orkiestrę grającą przeboje muzyki poważnej. Albo częściej mieć do czynienia z grupami takimi jak młodzi ludzie grający jazz na schodach w rejonie kawiarni Wedla. Pomysły można by mnożyć. Ideałem byłaby koalicja urzędników odpowiedzialnych za kulturę w mieście z artystami, animatorami kultury i innymi podmiotami, mająca na celu wykreowanie wizerunku Rynku Kościuszki jako miejsca emanującego sztuką w różnych jej przejawach. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby ten nieokreślony duch, który drzemie gdzieś w okolicach ratusza, przebudził się i ukazał nam swą twarz, a my rozpozna-libyśmy w niej twarz Melpomeny.

Wracając do porównania Times Square do naszego Rynku: przegrywamy porównując siłę marki obu miejsc z kretesem. Tam mamy plac o konkretnym charakterze, będący kwintesencją Nowego Jorku – miasta, które nigdy nie śpi, jednej ze światowych stolic kulturalnych, finansowych i politycznych. Tu – cichy rynek środkowoeuropejskiego sporego miasta, jednak sprawiający wrażenie nieco małomiasteczkowe i nie posiadający zdefiniowanej tożsamości: przez walec historii pozbawiony tej oryginalnej i ciągle jeszcze szukający nowej. Cieszy mnie to. Ta porażka to nasze zwycięstwo. Jeśli kiedyś jako społeczeństwo dorośniemy do świadomości, że miasto jest nasze i nie oglądając się na władzę – z jej pomocą lub bez – zechcemy zadecydować o jego kształcie, charakterze, wizerunku, jesteśmy w świetnym punkcie wyjścia. Mamy fantastyczny poligon doświadczalny, którego jeszcze nie dotknęły procesy gentryfikacyjne4. Plastyczny i pełen potencja-łu Rynek Kościuszki. Nie zmarnujmy tego.

Wojciech Mojsak
Wojciech Mojsak

1. Dane o cenach najmu w Nowym Jorku – https://therealdeal.com/issues_articles/retails-crystal-ceiling
2. Dane o liczbie odwiedzających Times Square – https://en.wikipedia.org/wiki/Times_Square
3. Sylwia Dudek-Mańkowska i Aleksandra Balkiewicz-Żerek „Siła marki miejsca” w: „Ekonomia i rynek” nr 6/2015
4. Definicja za www.wikipedia.org: Gentryfikacja (ang. gentrification) – pojęcie wywodzące się od angielskiego słowa gentry, oznaczające zmianę charakteru części miasta. Gentryfikacja najczęściej dotyczy zmiany charakteru dzielnicy mieszkalnej, pierwotnie zamieszkanej przez szerokie spektrum lokatorów, w strefę zdominowaną przez mieszkańców o stosunkowo wysokim statusie materialnym.

Komentarze