Kiedyś w kultowej dyskotece Panderoza tłoczyła się młodzież z całego regionu, dziś tłoczy się tam soki

Panderoza to słynna dyskoteka w Janowie. To w niej jeszcze kilka lat temu, niemal przez dwie dekady, bawiły się pokolenia mieszkańców północno-wschodniej Polski. Na gigantycznych parkingach nie można było igły wcisnąć, a kolejki do kas miały po kilkaset metrów. Dziś też są, ale nie po bilety wstępu, by móc pobawić się w kultowym miejscu. W sezonie, już od Janowa, ustawiają się samochody z bagażnikami załadowanymi owocami. Po to, by wytłoczyć soki. Leszek Skibicki, właściciel, najpierw założył pierwszą prywatną dyskotekę w Polsce, potem przekształcił ją na pierwszą tłocznię soków na Podlasiu, sezonowy biznes, który działa do momentu, aż ostatnie jabłko spadnie z drzewa.

Skibicki jest bardzo przedsiębiorczym człowiekiem. Już w wieku 20 lat otworzył własny sklep, który działa do dziś dając pracę okolicznym mieszkańcom. Mając 24 lata stworzył największą w latach 90. dyskotekę w kraju.

– To przedsięwzięcie rozkręcaliśmy wspólnie z Mirkiem Suszyckim. Dołączył do nas jeszcze jego brat Jerzy, wnosząc spory kapitał – wspomina Skibicki.

Wspólnie kupili od gminy teren, kilkaset metrów za Janowem, przy trasie do Korycina. Nazwę dyskoteki zaczerpnęli z filmu „Bonanza”, od rancza, które nazywało się „Panderossa”, spolszczyli ją i tak powstała legendarna „Panderoza”. Dziś ta nazwa jest niemal kultowa, inspirują się nią popularne dyskoteki w kraju, np. Banderoza Witonia w Wielkopolsce. Nazwę dyskoteki przybrała też miejscowa amatorska drużyna siatkówki.

Na scenie janowskiej Panderozy rodziły się gwiazdy disco polo. Marcin Miller z zespołu Boys mówił, że zagranie tam było jak występ w Opolu zespołów pop. To była przepustka do kariery. W Janowie zaczynał Zenek Martyniuk, Milano i wiele innych gwiazd. Tam też nagrywano sceny z filmu „U Pana Boga za piecem”.

Z czasem w Polsce jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać inne kluby. Po kilkunastu latach świetności janowskiej dyskoteki jej sława przygasła. Jedynym właścicielem stał się Skibicki. Konkurencja na rynku rozrywkowym doprowadziła do tego, że zaczął on szukać alternatywy dla zagospodarowania okazałego budynku.

– Pomysłów miałem bardzo dużo. Długo myślałem, jak najsensowniej wykorzystać miejsce po dyskotece – mówi.

Dodaje, że zależało mu nie tylko na tym, by zaadoptować pusty budynek, ale też aby dzięki temu stworzyć nowe miejsca pracy. Bo to jeden z jego nadrzędnych celów w biznesie – dawać pracę ludziom. Pomysł uruchomienia tłoczni zrodził się w momencie, w którym Rosja wprowadziła embargo na polskie jabłka.

– Sadownicy, nie mając możliwości zbytu, w ogóle nie prowadzili zbiorów. A ja nie mogłem patrzeć na gnijące pod drzewami tony owoców – opowiada.

Zbiegło się to w czasie z rosnąca popularnością zdrowego tryby życia i trendem „wiem co jem”. Polacy masowo zaczęli rzucać się na wszystko, co ekologiczne i zdrowe. Postanowił to wykorzystać.

– Tłocznia na początku miała być formą przetwórstwa owoców dostarczanych przez lokalnych sadowników. Nasza okolica jest jeszcze nieskażona cywilizacją, wciąż niemal przy każdej posesji, gdzieś z tyłu zabudowań, rośnie stary sad, z często zapomnianymi odmianami jabłoni, rodzącymi najzdrowsze owoce, bez chemicznych oprysków – tłumaczy biznesmen.

Stwierdził więc, że jeśli ich właściciele będą mieli alternatywę dla nieistniejących skupów jabłek, będą z niej korzystać. I nie mylił się. Wieść o możliwości przetworzenia niewielkim kosztem owoców, które wcześniej były skazane na zgnicie, szybko rozeszła się po okolicy.

Już w pierwszym sezonie tłocznia cieszyła się dużym zainteresowaniem u właścicieli sadów. Tych okolicznych i nie tylko. O tłoczni zrobiło się głośno i zaczęli pojawiać się klienci z całej Polski, którzy akurat byli w okolicy i chcieli zrobić sobie własny sok.

– Ani wyglądem, ani smakiem nie przypomina on tego, który znajduje się na sklepowych półkach. Jest bardzo mętny, ale nie gęsty. Ma obłędny zapach jabłek. Zawiera 5 razy więcej witamin niż klarowany. Moglibyśmy go odwirowywać, by uzyskać większą przejrzystość, ale sok straciłby przy tym swoje właściwości. Mija się to z celem, bo przecież ma być przede wszystkim zdrowy – podkreśla nasz rozmówca.

Taki sok to 100 procent owoców. Żadnej wody, chemii, polepszaczy i cukru. Gotowy napój poddawany jest pasteryzacji w 80 stopniach i natychmiast pakowany hermetycznie w 3-, bądź 5-litrowe worki, co powoduje, że przechowywany w chłodnym miejscu będzie świeży wiele miesięcy.

Jabłka same w sobie są naturalnym konserwantem, co również przedłuża świeżość soku. Skibicki podpowiada, że przy bardziej kwaśnych ich odmianach, aby sok był słodszy, można dodawać inne, słodkie owoce czy warzywa: aronię, winogrona, maliny, marchew, buraki, a nawet dynię. Ważne, by były bezpestkowe. Wachlarz kompilacji smaków zależy wyłącznie od klienta. W Janowie ciśnięto soki nawet z bananów.

Nie trzeba jakoś specjalnie przygotowywać produktów przed wytłoczeniem. Wystarczy je zebrać, jeśli się da – opłukać i ustawić się w kolejce pod Panderozą. Owoce w tłoczni są myte i sortowane, bowiem jeden zgniły owoc może zepsuć smak całej partii. Co ciekawe, jeśli nie ma się własnego sadu, można tam kupić już gotowe soki, które są ciśnięte ze skupionych owoców. Bo sprzedać to, co urodził sad, też tam można.

Tłocznia na razie działa codziennie, od poniedziałku do piątku. Od rana do nocy. Z czasem, gdy owoców będzie coraz mniej, zostaną wyznaczone dni tygodnia działania. Informację o tym, które dokładnie, podawane są na Facebooku, na profilu tłoczni.

Właściciel przyznaje, że choć pomysł na adaptację budynku był trafiony, historia zatacza koło. Podobnie jak w przypadku dyskotek, na rynku soków robi się coraz ciaśniej. Jego pomysł podchwycili inni. Ale on się tym nie przejmuje. Przyzwyczajony jest do tego, że w biznesie nic nie jest na zawsze, że przychodzi moment, w którym trzeba sentymenty odstawić na bok i się przebranżowić. Co prawda jeszcze nie planuje tego, ale nie wyklucza zmian. Głowę ma pełną pomysłów.

– Na razie, do momentu aż spadnie ostatnie jabłko z drzewa, już piąty sezon tłoczymy soki. Chętnych nie brakuje – cieszy się.

Ewa Bochenko, fot. Panderoza

Komentarze