Jarek nieraz musiał rozpychać się tu łokciami. Robi zdjęcia obiektywem z dętki rowerowej

Kilka lat temu postawił wszystko na jedną kartę i zaczął zarabiać na swojej pasji – fotografii. Ale to trudny rynek, trzeba rozpychać się na nim łokciami. Dlaczego? Bo dziś co druga osoba, która kupi sobie lustrzankę, nazywa siebie fotografem. 2020 rok tylko pogłębił tę sytuację, dlatego Jarosław wrócił na etat, a po aparat sięga głównie przy sesjach okolicznościowych.

Uśmiecha się, gdy widzi portrety jego autorstwa, zdobiące profile na portalach społecznościowych. To znaczy, że bohaterom podoba się jego „oko”. Jarosław Sawoń, bo o nim mowa, to 49-latek z Sokółki. Jest fotografem – amatorem, jak sam o sobie mówi. Zresztą, jednym z najbardziej rozpoznawalnych w okolicy. Co ciekawe, pasję tak naprawdę rozwija od niedawna, mimo to doczekał się już dwóch wystaw swoich prac. Zaczął na niej zarabiać trochę z przypadku. Akurat tak mu się poukładało, że musiał rozstać się z firmą, z którą związany był wiele lat. Po tym zdarzeniu nie czekał jednak z założonymi rękami aż mu spadnie przysłowiowa manna z nieba. Postanowił porażkę przekuć w sukces i zająć się tym, co zdążył już pokochać – fotografowaniem.

– Na dobre rzeczy nigdy nie jest za późno – zaznacza ze śmiechem Jarosław.

Chociaż przyznaje, że wszedł na rynek w tej branży w momencie, w którym, był on już przesycony. Nie żałuje, bo zasmakował swojego biznesu i spełnił marzenie. Po jakimś czasie jednak stwierdził, że to tak trudny rynek, że bardziej komfortowo jest mieć zabezpieczenie w postaci etatu. A własną działalność traktować jako dodatkowe źródło dochodu.

Fotografowanie chodziło mu po głowie od szkoły średniej. W szkole działało wtedy kółko fotograficzne. Nie było ono jakimś szczególnym jego zainteresowaniu, ale z braku innych możliwości zapisał się na zajęcia. Dołączyli do niego też koledzy. Wtedy jeszcze wciąż nie miał swego aparatu. Miał go za to jeden z przyjaciół. Analogowy, na kliszę, na której mieściło się maksymalnie 38 zdjęć. Pracy z tym aparatem uczyło się kilku kolegów. Każdy z nich mógł zrobić na zmianę po parę ujęć, po tyle, by „wypstrykać” całą kliszę. Potem było najlepsze w tym wszystkim: wywoływanie zdjęć w amatorskiej ciemni, zawsze opatrzonej światłem z czerwonej żarówki. Służyła za nią piwnica, pokój z zaciągniętymi zasłonami albo… łazienka.

– To było takie domowe laboratorium. Cały proces trwał nawet kilka godzin i nastręczał sporo problemów. Przede wszystkim dlatego, że zdjęcia były wywoływane przy pomocy środków chemicznych i przy użyciu materiałów światłoczułych. Dlatego cały proces musiał odbywać się w niemal całkowitej ciemności. Dopuszczalne było użycie jedynie lampy ciemnicowej, która dawała blady, czerwony blask. Następnie konieczne było przenoszenie obrazu z kliszy na specjalny papier fotograficzny, za pomocą powiększalnika. No i suszenie: na sznurku, na oknie – opowiada.

Zwykle ujęcia były przemyślane, nie tak jak teraz, robimy ich setki każdego roku i ich wykonanie nie powoduje żadnych problemów.

– W razie konieczności możemy je po prostu usunąć. Inaczej było dawniej, gdy każde ze zdjęć zajmowało miejsce na kliszy i nie było sposobu na to, aby można było na zawołanie pozbyć się go z niej. Zatem konieczne było dokładne przemyślenie każdego ujęcia – opowiada Jarosław.

Po skończeniu liceum skończyła się też jego zabawa w fotografowanie. Ale tylko na jakiś czas.

– Kilka lat później zaprzyjaźniłem się z operatorem kamery, który filmował wesela. Szybko dołączyłem do jego zespołu, jako fotograf – wspomina.

Zdobył swój pierwszy aparat.To był Canon 300D, wersja niedostępna na polskim rynku. Zaczął poznawać swoją nową „zabawkę”. Grzebał w sieci, na forach fotograficznych, kupował specjalistyczne książki, prenumerował czasopisma branżowe. Jednym słowem – połknął bakcyla.

– Rozwijałem swoją pasje, robiłem to dla siebie. Trwało to w sumie 10 lat. Potem z różnych przyczyn znów miałem przerwę, ale tym razem krótszą – przypomina.

Zawsze wtedy czuł, że brakuje mu aparatu. I że zawsze pojawiało się coś ważniejszego niż pasja. Potem tak się złożyło, że któregoś razu znowu pojechał na wesele z kolegą. Tym razem jako drugi fotograf.

– Młodzi mieli dwie weselne sesje – śmieje się.

Ta jego najwyraźniej bardzo przypadła do gustu młodej, bowiem współpracował z nią jeszcze kilka razy. A potem pocztą pantoflową rozniosła się wieść, że Jarek robi fajne zdjęcia. Posypały się zaproszenia do współpracy. Uznał więc, że czas na kolejny krok: na własną działalność gospodarczą. Jak postanowił, tak też zrobił.

Podkreśla, że cieszy się zawsze z pochwał, ale on sam nigdy nie jest zadowolony ze swoich zdjęć.

– To jest tak, że patrząc na swoją fotografię, od razu widzę co mogłem zrobić inaczej, lepiej – tłumaczy.

Dziś rynek fotograficzny przepełniony jest usługodawcami z tej branży. Jarosław chcąc się czymś wyróżnić, zaczął w swojej pracy wracać do dawnych rozwiązań. Postanowił zacząć wykorzystywać stare aparaty analogowe, które zbierał od jakiegoś czasu. Uczył się robić zdjęcia z użyciem starych obiektywów, a także łączenia ich z aparatami cyfrowymi. Na przykład, ma jeden zmodyfikowany za pomocą dętki rowerowej, która daje inny klimat, plastykę zdjęcia.

– Podpatrzyłem takie rozwiązanie na jakimś forum branżowym. Wcieliłem w życie i okazało się ono świetnym pomysłem. Postanowiłem też, że photoshop będzie w mojej pracy ostatecznością. I to się podoba, zauważyłem, że moim bohaterom bardzo podobają się zdjęcia robione inaczej, niż jest to teraz przyjęte – wyjaśnia.

Mimo że jego prace wyróżniały się spośród innych, finalnie zdecydował, że będzie ona jego dodatkowym sposobem na życie. Nie chce już się przepychać z innymi na rynku, bo to odbiera całą radość. Od jakiegoś czasu jego działalność jest sezonowa. Przyznaje też, że najprzyjemniej pracuje mu się w sezonie komunijnym.

– Być może moim błędem jest to, że nie inwestuje w reklamę. Dziś w tej branży poczta pantoflowa to za mało. Ja jednak nie potrafię pracować „na ilość”. Dla mnie ważniejsza jest jakość, która dziś, mam wrażenie, przestaje grać główne skrzypce – podkreśla.

Zapytany o to, które jego prace zdobią ściany jego domu, odpowiada ze śmiechem, że żadne.

– Szewc bez butów chodzi. Tak naprawdę w domu nie mam zbyt wielu wywołanych zdjęć – tłumaczy ze śmiechem Sawoń.

Ewa Bochenko

Komentarze