Karierę w banku zamieniła na biznes. Jej biżuterię doceniają w całej Europie

Marina tworzy cuda ze sznurka sutasz. Jej małe arcydzieła doceniane są w kraju i poza za granicami. Unikatowa biżuteria stała się sposobem na życie i pozwala godnie żyć również w pandemii, choć rękodzielniczka przyznaje, że i jej działalność dotknęło zamrożenie branży eventowej.

Sutasz to biżuteria, sutasz to sznurek i sutasz to technika. Nazwa tej kolorowej i bardzo dekoracyjnej biżuterii pochodzi właśnie od nazwy sznurka, z którego się ją wykonuje. Kolorowe błyskotki wykonywane są specjalną techniką haftu.

– To misterna rękodzielnicza praca. Bardzo pracochłonna i przede wszystkim czasochłonna. Ale mnie wciągnęła bez pamięci – mówi ze śmiechem Marina Sienkiewicz.

Mieszka w Starej Kamionce pod Sokółką. Jest Rosjanką, urodzoną w Niemczech. Do Polski przyjechała z… Białorusi. Do siostry.

– Mój tata jest wojskowym, który migrował na różne jednostki. Dlatego mieszkałam raz tu, raz tu – wyjaśnia. – Moja młodsza siostra, z którą jestem bardzo zżyta, wyszła za mąż za Polaka. Kiedyś przyjechałam do niej na wakacje. Ona wtedy powiedziała, że chce, żebym tu została. I że znajdzie mi tu męża – ze śmiechem przypomina Marina.

I siostra słowa dotrzymała.

Rosjanka bardzo szybko poznała swego przyszłego męża. Było to na zabawie w sąsiedniej wsi. Już od pierwszego wspólnego tańca czuli magnetyczne przyciąganie, jak opowiada. Mimo że miłość wybuchła, nie od razu zamieszkała w Polsce. Jej rodzice bowiem nie byli zachwyceni pomysłem przeprowadzki do Polski i zamążpójściem za rolnika.

– Bali się chyba, że będę musiała doić krowy – tłumaczy ze śmiechem.

Marina skończyła studia ekonomiczne na uniwersytecie w Moskwie i pracowała w banku. Rodzice nie chcieli, żeby porzucała intratne zajęcie na rzecz życia na wsi. Sama zdawała sobie sprawę z tego, że w Polsce nie znajdzie pracy w zawodzie. Brakuje jej dla Polaków, więc trudno oczekiwać, że miałaby czekać na cudzoziemców. Ale uczucie było silniejsze niż ambicje zawodowe. Na początku pobytu w Polsce zajmowała się domem, obejściem i ogrodem. Kilka miesięcy póżniej już miała sposób na życie. Kolorową, haftowaną biżuterię znalazła przypadkiem w internecie.

– Chciałam kupić obrazek do wyhaftowania. Wpisałam w wyszukiwarkę słowo haft i ku mojemu zaskoczeniu, pojawiły się obrazki biżuterii. Nie mogłam uwierzyć, że te małe arcydzieła są wyhaftowane. Od dzieciństwa zajmowałam się rękodziełem, więc i tej techniki zapragnęłam spróbować się nauczyć – opowiada Marina.

Jak postanowiła, tak zrobiła. Okazało się, że wyszło ładnie, więc poszła za ciosem.

– Tak mnie to wciągnęło, że robiłam wszystko, by mieć czas na haftowanie biżuterii. Gotowałam szybko jakikolwiek obiad, byleby tylko ślubny nie był głodny, ogarniałam dom i siadałam do sutaszu. Na szczęście mam bardzo wyrozumiałego męża, który mnie wspiera na każdym kroku. Nie protestował, gdy zaniedbywałam domowe obowiązki. Widział, ile radości daje mi tworzenie biżuterii – podkreśla Marina.

Mąż okazał się też nie lada oparciem, gdy kobieta zorientowała się, że swoje dzieła może sprzedawać. Po założeniu internetowego sklepu szybko zaczęły spływać zamówienia. Aby Marina mogła realizować je na czas, on nawet przejął część jej obowiązków domowych!

– W okresach, kiedy mam dużo zamówień, właściwie nie podnoszę głowy znad sznurka. Mąż w takich momentach gotuje, sprząta, a nawet wozi paczki z biżuterią na pocztę – mówi z dumą.

Choć pracy w jej małej firmie starczyłoby dla kilku osób, nie planuje na razie nikogo zatrudniać. Bo sama musi wszystkiego dopilnować.

– Nawet pakowania nie powierzę nikomu. To bardzo delikatna biżuteria, musi więc być bardzo starannie włożona do pudełka, żeby nie pozaginała się w transporcie. Zresztą, nie bez przyczyny mówi się, że jeśli chcesz coś zrobić dobrze, zrób to sam – kwituje.

Dodaje również, że każde zamówienie realizuje starając się przekazać nabywcy… dobrą energię.

– Zawsze gdy haftuję komplet dla panny młodej, składam jej w myślach życzenia. Mając nadzieję, że ta dziewczyna będzie miała dobre życie – podkreśla.

Rękodzielniczka lubi, gdy jej biżuteria jest talizmanem. Z tego powodu nie używa do tworzenia ślubnych kompletów prawdziwych pereł.

– Kamienie mają moc. Miło więc taką moc nosić na szyi. Mówi się, że perły pannom młodym mają przynosić nieszczęście. Aby nie kusić losu, zastępuję je sztucznymi – tłumaczy.

Haftuje nie tylko na zamówienie. Ma mnóstwo pomysłów.

– Jeśli czas mi na to pozwala, staram się je realizować – mówi.

Ale nie wszystko. Czasami jakiś klejnocik zostawia dla siebie. Na życzenie męża.

– Zrobiłam kiedyś bransoletkę, którą mąż nazwał „klejnotami maharadży”. Nie pozwolił mi jej sprzedać, mówiąc, że jeśli ją wystawię w sklepie, sam ją kupi. Nie miałam wyboru. Bransoletka została w mojej szkatułce – śmieje się kobieta.

Co ciekawe, rola męża nie kończy się w działalności Mariny na wyręczaniu jej z prac domowych. Okazuje się też, że jest nieoceniony przy wyborze odcieni sznurka.

– Nie lubi koloru morskiego. Często go proszę o radę, gdy nie mogę zdecydować się na kompilację kolorów. Muszę przyznać, że ma do tego oko – stwierdza.

W galerii jej prac można znaleźć bransoletki, kolczyki, naszyjniki, tiary. Te cuda noszą baletnice, śpiewaczki operowe i zwykłe kobiety, są one bowiem uniwersalne, mimo że bardzo bogate. Biżuterię Mariny doceniają nie tylko Polacy. Chętnie zamawiają ją Niemcy, Holendrzy, Włosi i Anglicy. Popyt na jej małe arcydzieła ciągle rośnie. Przyznaje, że wpływ na to ma z pewnością korzystanie z pomocy agencji reklamowych, ale nie można nie zauważyć, że jej prace są wyjątkowo piękne i przyciągają wzrok.

– Co prawda w czasie pandemii zmniejszyła się ilość zamówień, głównie tych ślubnych, ale i tak nie narzekam na brak pracy. Na piękne rzeczy, zwłaszcza te niepowtarzalne, zawsze znajdzie się klient. Doceniane jest to, że są to przedmioty często wykonywane w pojedynczych, unikatowych egzemplarzach – zaznacza.

Ewa Bochenko, fot. arch. pryw.

Komentarze