,

Słynny językoznawca profesor Jerzy Bralczyk poznał żonę na peronie w Białymstoku

Oto ona – elegancka, uśmiechnięta, dystyngowana. W starym dobrym stylu, nie spoufalająca się za szybko, ale ciekawa tego, z kim ma się za chwilę spotkać. Doktor psychologii, badaczka agresji, także wpływu internetu na dzieci. Lucyna Kirwil. I on, postawnej postury, z długą siwą brodą i o nieco srogim spojrzeniu. Zdystansowany, lekko ironiczny, znany. Rozpoznawalny i elektryzujący, bo wiele osób nie ma śmiałości otworzyć przy nim ust. Jerzy Bralczyk, profesor od języka i propagandy, autor wielu książek i programów. Szkoli przyszłych dziennikarzy w dziedzinie języka. Uczy, jak mówić poprawnie po polsku.

Od dwóch lat oboje razem pojawiają się publicznie, bo napisali wspólnie książkę o… miłości.

– Z językoznawcą żyje się uroczo i w sposób bardzo urozmaicony – powiedziała kiedyś o mężu pani Lucyna, a w tej króciutkiej recenzji ich życia skryło się wszystko: podsumowanie wspólnych dobrych i pewnie czasem złych dni, dyskrecja w nieopowiadaniu o sprawach osobistych, troska o rodzinę i elegancka, choć wymijająca, odpowiedź na pytanie.

Mogłam obserwować ich kilkakrotnie, kiedy przyjeżdżali na spotkania autorskie. Pozornie nie bardzo pasowali do tego świata, który ich pragnął, świata szybkich relacji, powierzchownych rozmów, nieważnych pytań. Tylko pozornie, bo oboje świetnie radzili sobie z tłumami odbiorców, zaciekawionych obecnością na sali sławy z dziedziny językoznawstwa i jego wytwornej żony.

Obserwacja państwa Bralczyków przynosi zaskakującą prozę życia. Oto oboje są delikatni wobec siebie i czuli, zwłaszcza pani Lucyna poprawiająca marynarkę męża i uspokajająca go przed wyjściem w licznie zgromadzoną publiczność. On pełen dobrych gestów wobec niej, oddający się całkowicie we władanie mądrej i troskliwej żony. Byli tacy do siebie podobni, oboje ubrani na czarno, skąpi w wylewności na powitanie, ale uważni na siebie i innych, że nie dało się od nich oderwać oczu.

Profesor musiał najpierw oswoić się z tłumem, żeby wejść w klimat rozmowy. Nieufnie słuchał pytań o to, kiedy pierwszy i ostatni raz powiedział „kocham cię”. Pani Lucyna spoglądała na niego z troską i czasami ratowała sytuację, odpowiadając za męża. Potem to on, już zaklimatyzowany wśród obcych ludzi przejmował pałeczkę, brylował ze swoimi odpowiedziami, sentencjami, żartami. Wtedy ona na chwilę schodziła na drugi plan, ale ciągle była obok i tak samo ważna w tej rozmowie. Pomyślałam, że muszą mieć nie tylko długi staż małżeński, który pozwala się zgrać, ale i dużą sympatię dla siebie i ciekawość.

– Agresolog i erysta, przeciwieństwa się uzupełniają – uśmiechnęłam się na dźwięk obcobrzmiących słów, bo to co kryły w środku, było przyjazne i miłe.

Jak ich trzydziestopięcioletni związek, wytrwałość w miłości. Dziś niewiele par potrafi tak trwać.

Często powtarzają, że Białystok jest dla nich ważny, nie tylko dlatego, że musieli przyjechać promować swoją książkę.

– Wyjechałam stąd w 1983 roku – już na stałe, czyli w ubiegłym stuleciu, a mąż jeszcze wcześniej. Bywaliśmy tu, ale tak przelotem – uśmiecha się pani Lucyna Kirwil, wspominając pierwsze spotkanie, na peronie w Białymstoku. – To było kompletnie inne miasto, szare i małe, wschodnie. Teraz jest bardziej uporządkowane, spójne, ma wymiar prawdziwej perły, zwłaszcza przy Pałacu Branickich i pięknego parku. A kiedyś nie miałam wrażenia, że jestem w starym grodze, na handlowym szlaku prowadzącym ze Wschodu na Zachód. Takie było zabałaganione i polepione z różnych budynków, a one same wyglądały jak piegi na muchomorze. Nic pięknego. A teraz ma urbanistycznie elegancki kształt, ten nasz Białystok, do którego wracamy.

– Słowo wracamy jest na wyrost – dorzuca pan profesor, cierpliwie czekając, aż żona skończy wątek, uśmiechnie się, i spojrzy na niego. – Mógłbym tu mieszkać, mi się zawsze podobał Białystok, a pojawiłem się tu ponad pięćdziesiąt lat temu. Pobyłem pięć lat, żeby znowu wyjechać, a potem ponownie wrócić i tak to się ciągnęło przez jakiś czas.

Związali się z Białymstokiem przez uczelnie, na których zostawiali swój ślad. Oboje są perfekcyjnie wykształceni, wyobrażam ich sobie, jak wspólnie czytają książki i wiodą dysputy o obejrzanych spektaklach lub operach. Są przykładem staromodnej inteligencji, której nie interesuje blichtr współczesnych błyskotek świata, choćby nawet najbardziej interesujących. Lubią siebie razem, ale i osobno, podkreślając, że różnice mają ciekawe smaki i żartując, że muszą czasem pracować razem.

Lucyna Kirwil pochodzi częściowo z Prus, bo tam się urodziła, dokładniej z Węgorzewa, a Jerzy Bralczyk z Mazowsza.

– Ale nas różnice łączą – podkreśla profesor, kreśląc w powietrzu koło antycznej filozofii chińskiej metafizyki.

Słynne Jing i Jang, które określają równowagę między siłami przeciwstawnymi. Jest coś niezwykłego w tym, jak słuchają sami siebie, jak nie ripostują nawzajem swoich wypowiedzi, ale są czujni i uważni, pomocni sobie w rozmowie. W dzisiejszym świecie, w którym słucha się, żeby odpowiedzieć, a nie słucha się żeby zrozumieć – to niebywała cecha, która sprawia, że państwo Bralczykowie są wzorem dla innych.

– Mąż powtarza całe życie, że żyje się teraz, w tej chwili – mówi po chwili pani Lucyna. – Że trzeba brać życie takie, jakie ono jest i korzystać do woli. A ja rozważam wszystko, trochę na zapas i do przodu. Z jego punktu widzenia to wygląda jak martwienie się, ale ja w ten sposób przewiduję. To jest zasadnicza różnica, która pewnie innych by podzieliła, ale my z szacunkiem patrzymy na swoje usposobienie i nie staramy się tego zmienić.

Herbata z imbirem, jedzone chipsy z marchewki i maliny, wspólne wieczory na białej kanapie. Rozmowy i milczenie, przygotowywanie do świąt – to wszystko zbliża ludzi. Trzeba tylko chcieć robić to razem i wypełniać obietnicę, składaną górnolotnie podczas ślubu, że „w dobrej i złej woli”. Znalezienie balansu trwa długo, ale warto, jak mówią pary, którym się udało. Ale trzeba wytrwać.

– Na pewno wiele rzeczy zbliża ludzi – podkreśla pani Lucyna. – A my mamy nawet swoje zwyczaje świąteczne, ot, choćby kolekcjonowanie pisanek. Mamy olbrzymi kosz, w którym są te cenne dla nas jajka, czasami już ze starości nieładne, ale robione regularnie, od prawie pięćdziesięciu lat.

Lucyna Kirwil zamyśla się na chwilę, uroczo myląc 73 rok, z 73. rokiem życia, co poprawia natychmiast pan Jerzy dodając, że na siedemdziesiąt trzy lata zbierania pisanek trzeba porządnie zasłużyć.

– Od 1971 roku był mój czas białostocki – dodaje pani psycholog. – I już wtedy co roku zaczynałam odkładać na Wielkanoc dwie pisanki. Ale tych do Warszawy nie zabraliśmy, nasze wspólne zaczęliśmy zbierać dwanaście lat później. Malujemy je zawsze w Wielki Piątek, mam nawet do tego stary, „antyczny” przyrząd do malowania woskiem, który ma rączkę z kości słoniowej, a kubełek do wpuszczania wosku jest zrobiony z cieniutkiej blaszki mosiężnej. Pisak pozwala malować jak najcieniej.

Jest to fragment artykułu, który opublikowaliśmy dzięki uprzejmości portalu podlaskisenior.com. Oryginalny materiał w całości znajduje się tutaj: Państwo Bralczykowie to siewcy dobrej nowiny o miłości. Lubią wracać na Podlasie

Komentarze