Emocjonalny przewodnik po Portugalii Krzysztofa Szubzdy

Odarty ze skóry królik, bezkres oceanu i kiblowe karaluchy.

Krzysztof Szubzda, dziennikarz TVP: Wszystko się zaczęło w pełnym wrzasków i piwnego odoru namiocie. Namiot był planowany na kilka miesięcy, ale jak to zwykle bywa, prowizorka z rosnącymi w środku drzewami i chybotliwą galeryjką nad barem przetrwała 20 lat. Na galeryjce wystąpiła cała czołówka disco-polo (z Zenkiem włącznie) wiele zespołów innych nurtów i chyba wszyscy aktualni wokaliści i wokalistki Białegostoku.

Do dziś spotykam ludzi, których imion dawno już nie pamiętam, ale wiem, że śpiewali tam „Konika na biegunach” lub „Spadającą gwiazdę”. A propos, bywały przypadki, że śpiewające gwiazdy z galeryjki spadały. Co poniedziałek w lokalu wstawiano nowe okna, usuwano krew i wymiociny z podłogi i stołów, nie ingerowano tylko w życie klubowej fauny: kiblowe karaluchy żyły spokojnie jak w rezerwacie, a szczurze rodziny lęgły się w cieple dystrybutorów z bardzo tanią kawą. Co raz tylko jakiś odważniejszy szczur zapuszczał się w okolice młynka, by oddać swoje życie w zamian za bardziej korzenny aromat latte.

I właśnie tam poznałem Florę z Lizbony. Lokal tętnił swoim naturalnym wrzaskiem, ktoś tam tańczył, kogoś wynosili, reszta darła się przy stołach, a Flora zapytała mnie, czy nie chciałbym usłyszeć fado. Myślałem, że to jakiś żart, ale Flora uniosła się wśród pijackich skowytów i wyczarowała specjalnie dla mnie pierwszy kawałek Portugalii. To było naprawdę magiczne. Pieśni fado wyrastają ze specyficznego rodzaju smutku. Trzeba żyć na końcu świata, oglądać codziennie bezkres oceanu, trzeba mieć za sobą wielkich wodzów, po których został już tylko Barosso, trzeba mieć duszę przeżartą smakiem tysięcy zjedzonych dorszy i przesiąkniętą porto z łzami, by śpiewać aż tak smutno. To jest wielki smutek narodowy, z którego Portugalczycy są dumni jak my z Chopina, wódki i Lewandowskiego.

Flora nie była zbyt piękna, co też jest ważnym elementem kulturowym Portugalii. Stare portugalskie powiedzenie mówi: Każda Brazylijka lądująca w poniedziałek w Lizbonie, powoduje, że już we wtorek rozwodzi się jeden Portugalczyk. Po portugalsku brzmi to zgrabniej i do rymu. Portugalki walczą więc o prawo do refundowanych operacji plastycznych. Wciąż bezskutecznie.

Pierwszą rzeczą, która przykuła moją uwagę w Lizbonie było to, że cały rynek reklamowy dzielą tam trzy osoby: Mariza, Nelly Furtado i Ronaldo. Trójka tych twarzy powtarza się w nieznośnych ilościach raz w kontekście banku, raz z obuwiem sportowym , raz z perfumami, raz z telefonem komórkowym. Z dawnych celebrytów czczą głównie Vasco da Gamę, który nazywany jest tam Waszku. W ogóle większość portugalskich słów powstaje przez zamianę hiszpańskich „s” w „sz”, „o” w „u” itd. Trochę to brzmi tak, jakby lekko wstawiony Ukrainiec dukał po hiszpańsku. Portugalczycy żyją od wieków w cieniu wielko sąsiada i próbują się jakoś odróżnić i odznaczyć, choćby paroma głoskami. Z tego co jednak zauważyłem, to nie uważają Hiszpanów za swego najbliższego sąsiada. Często twierdzą, że graniczą przede wszystkim z … Wielką Brytanią. To się chyba w psychologii nazywa wyparcie.

Potem z radością odkryłem, że tam też mają „Biedronkę”, nazywa się „Słodka Kropka” i można tam kupić tanio nawet więcej produktów niż w Polsce: genialne ciasteczka, odartego ze skóry królika, kilkadziesiąt nieznanych mi stworzeń morskich. I tak poznałem kolejne portugalskie porzekadło, że Portugalczyk zje wszystko, co wyciągnie z oceanu nie ważne czy to coś się rusza.

Potem poszedłem na uliczki Alfamy szukać sedana portugalskości czyli „saudade”. Tłumaczenie tego słowa, jest surowo wzbronione. Portugalczycy wierzą, że to uczucie jest absolutnie nieprzetłumaczalne i nie odczuwalne w żadnym innym miejscu znanego nam Kosmosu. To emocjonalna mikstura utkana z czeskiego „to se ne vrati”, goryczy, niespełnienia, niemieckiego Weltschmerzu, samotności, trochę z japońskiego wabi-sabi, z patosu dawnej wielkości i odrobiny typowo polskiego wkurwu, że zawsze coś jest nie tak i że wszystko się kończy.

Wreszcie znalazłem uroczą piwniczkę upstrzoną błękitnymi kafelkami z klubem fado w środku. Była rachityczna scenka, niemal jak nasza w Białymstoku, pod ścianą stała opuszczona gitara, na klamce drzwi wisiał czerwony szal, ale głównym elementem lokalu był 50-calowy telewizor, na którym angielscy kibole oglądali mecz i darli się nerwowo. Ochrona wyprowadzała jednego z bardziej krewkich. Ktoś opatrywał mu szalikiem głowę, a z dystrybutora kawy w kącie odezwał się dziwny chrobocik. I wtedy poczułem, że przeminęło już chyba wszystko. Łącznie z nostalgią za tym, co przeminęło. Skończył się ból, że wszystko się kończy i że mimo nieprzetłumaczalnych wyróżników narodowych, wszyscy jesteśmy podobnymi bydlątkami.

To był mój rzut oka na Portugalię, bo wiem, że tym krajem będziemy się dziś i jutro trochę bardziej interesować.

Komentarze