Podlaska wieś lepsza niż korporacja? Tu naprawdę czuję się pomocna

Niezależenie od tego, jaką działalność usługową przedsiębiorca prowadzi, jeśli liczy na zyski, musi zorganizować parking. – Mamy społeczność szalenie wygodną. Jeśli klienci nie będą mogli zaparkować niemal pod drzwiami, mogą pójść do konkurencji – mówi Urszula Chociej (na zdjęciu), prawniczka, która otworzyła kancelarię wbrew wszystkiemu, w małej podlaskiej wsi. I ciągle ją rozwija.

Ma 33 lata. Trzy lata temu dostała wypowiedzenie, zostając bez środków do życia. Na początku myślała, że zawalił się jej świat. Pracowała w jednej z białostockich firm. Po tym, jak została matką, z cenionego, dobrze opłacanego pracownika stała się zbędnym meblem w korporacji.

Z doświadczeniem, które tam zdobyła, mogła bez trudu znaleźć intratną posadę w innej firmie. Nie chciała. Miała dość korporacji, postanowiła wszystko postawić na jedną kartę. W myśl tego, że każdy koniec jest początkiem czegoś nowego.

Upatrzyła dom na wsi pod Korycinem, kupiła go, wyprowadziła się z miasta. I tam otworzyła też kancelarię, wcześniej dostając dotację z Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich na rozpoczęcie pierwszej działalności – kupiła za nią samochód. Wiedziała, że będzie musiała jeździć nie tylko do sądów, ale również do klientów.

Znajomi pukali się w czoło, wytykając jej szaleństwo tego pomysłu. Wyrokowali, że na tak malutkiej wsi nie będzie chętnych na jej usługi i nie zarobi na rachunki. Dziś, po ponad dwóch latach bycia na swoim, mówi, że to była najlepsza decyzja. Zarabia na rachunki, ma tyle pracy, że od roku korzysta z pomocy współpracowników, a w najbliższym czasie zamierza stworzyć etat. Zmienia siedzibę kancelarii na większą, z wygodniejszym dojazdem i parkingiem. Bo to jest bardzo ważne, żeby klient miał do niej łatwy dostęp. I żeby czuł się u niej, jak na herbatce u sąsiadki. Tym bardziej, że często powierza w jej ręce swoje być albo nie być.

Co ciekawe, działalność Urszuli nie ma strony w sieci, nie posiada firmowych profili w mediach społecznościowych. A przecież mówi się, że bez tego dziś się nie istnieje. Ona wbrew obiegowym opiniom jest coraz bardziej rozpoznawalna i klientów jej nie brakuje.

Często nawet nie umawiają się. Przychodzą do mnie, kiedy widzą mój samochód na podjeździe. Oni nie szukają mnie w sieci – śmieje się.

Na pytanie, jak więc się wypromowała, odpowiada bez namysłu, że jedyny słuszny marketing, to ten szeptany. Zwłaszcza w maleńkiej społeczności. I niemechaniczne podejście do klienta.

Bywa, że przychodzą do mnie ludzie, po wcześniejszym kontakcie z innymi prawnikami. I są bardzo zdziwieni, że od progu nie krzyczę do nich, że moja każda rozpoczęta godzina pracy to 250 zł. Owszem, jestem zobowiązana do trzymania się stawek z dedykowanego rozporządzenia, ale nie wrzucam wszystkich do jednego worka. Honorarium ustalam wspólnie z klientem, biorąc pod uwagę wiele składowych: jego możliwości finansowe, zawiłość sprawy czy czas na nią poświęcony – tłumaczy. – Otwierając na wsi kancelarię wiedziałam, że nie będę obsługiwała przedsiębiorców, nie liczyłam więc, że po roku na swoim będę paradowała po ulicy z torebką od Prady. Zresztą, nie to jest moim priorytetem. Zależało mi na tym, by dać innym coś z siebie. By pomóc ludziom, którzy często nie mają żadnej wiedzy o prawie.

I chyba jej się to udało, bo jej nazwisko pojawia się coraz częściej w odpowiedziach na pytania o godnego polecenia prawnika. Ludzie przychodzą do niej z różnymi historiami. Niektóre mogą wydawać się błahe, ale wszystkie są tak samo ważne. Jedni sądzą się o spadki po zmarłych, inni chcą dopiec sąsiadom. Są też rozwody, walki o odszkodowania. To zawsze jest wołanie o pomoc tych, którzy czują się skrzywdzeni. A tacy są wszędzie, nie tylko w mieście. Dlatego Urszula nie martwi się o rachunki.

Wypełniłam niszę na rynku. To przy obecnym obłożeniu branży prawniczej może brzmieć jak oksymoron, ale nawet w niej są luki wymagającego uzupełnienia – podkreśla.

I dodaje, że ma wrażenie, że otwierając kancelarię w Białymstoku czy w którymś z powiatowych miast, gdzie są one niemal na każdym kroku, byłoby jej dużo trudniej. Nie tylko dlatego, że w wyścigu po klienta na starcie przepychałoby się mnóstwo takich jak ona. W mieście dużo trudniej byłoby utrzymać biuro. Czynsze w centrum to tysiące złotych. Na wsi ten koszt zmniejsza się nawet dziesięciokrotnie.

Owszem, ktoś może powiedzieć, że przecież wydaję pieniądze na paliwo, bo wszędzie muszę dojechać. I faktycznie, bywa, że czasami jestem nawet kilka razy dziennie w Białymstoku. Ale i tak koszt tego przemieszczania się jest dużo niższy niż czynszu za lokal w centrum miasta – stwierdza.

Zapytana o to, czy uważa się za kobietę sukcesu, odpowiada, że jeszcze nie. Dodaje, że jeszcze jest za wcześnie nawet na to, by powiedzieć, że jej się udało.

Nie czuję, że mam powody do otwierania szampana. Może to dlatego, że nie nastawiałam się na spektakularny sukces. Chciałam móc pracować w zawodzie, jednocześnie mając czas dla moich dzieci. Z tym ostatnim na razie bywa różnie. Może będzie lepiej, jak już pojawi się w kancelarii pracownik. Zamierzam też skorzystać na tę okoliczność ze środków unijnych, przeznaczonych na rozwój istniejących działalności. Wniosek mam już gotowy. Czekam na ogłoszenie konkursu – mówi.

Przekonuje, że gdyby nie wsparcie unijne, nie zdecydowałaby się na swoją działalność. Po prostu nie stać by ją było na to.

Wiem, że mnóstwo osób boi się sięgać po te środki w obawie, że nie uda im się wypełnić założeń biznesplanu, że będą musieli oddawać dotację. Trzeba ten strach schować do kieszeni. Pamiętać, że kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje. A przede wszystkim o tym, że dotacje nie są rozdawane wszystkim jak leci. Otrzymują je ci, których pomysły mają szansę na powodzenie. To mocno redukuje ryzyko – podsumowuje.

Jest żywym przykładem na to, że unijne wsparcie jest szansą na lepsze jutro.

Ewa Bochenko

Komentarze