Przedsiębiorcza, szczera i otwarta. Justyna Sieńczyłło: ambasadorka białostockiej duszy

Dziewczyna o zniewalającym uśmiechu i spojrzeniu – tak można powiedzieć o Justynie Sieńczyłło. Tę aktorkę znamy z wielu filmów i seriali, także tasiemców, takich jak Klan. Ale nie można jej zakwalifikować jednoznacznie, bo jest także białostockim aktorskim diamentem w Warszawie, jeśli chodzi o pomoc słabszym i potrzebującym.

Poznałyśmy się przy okazji jednej z jej wizyt w rodzinnym mieście, w którym kończyła III LO, chodziła do Klapsiaków i przemierzała białostockie uliczki jako nastolatka. Grała wtedy swój sztandarowy spektakl, kiedyś nazywany jako monodram, współcześnie to raczej one women show „Mój dzikus”, w którym zabawnie rozprawiała się z nawykami i słabościami swego mężczyzny. Notabene Emilian Kamiński, bo o nim mowa, wyreżyserował to przedstawienie, z którym Justyna zjechała pół świata. Ale początek był w Białymstoku, przy pełnej widowni w Teatrze Dramatycznym, zachwyconej rodzinie i widowni. I oklaskach.

Rozmawiałyśmy o tym, jak się jest „szyją” w codziennych sprawach małżeńskich, śmiejąc z tego, że tylko humor może rozbrajać najcięższe momenty odwiecznego nierozumienia się kobiet i mężczyzn. To w naszym radiowym barze, przy kawie i sałatce, siedziałyśmy kilka porządnych kwadransów, zaprzyjaźniając się powoli, aż do zwierzania z najintymniejszych doświadczeń kobiecych, zresztą wspólnie przeżywałyśmy wtedy tę samą stratę. Taka jest Justyna – przyjazna, wsłuchana w drugiego człowieka, nieśpieszna w pogoni za czasem. Wie, że ten zniknie, ale najważniejsze, by nie zniknął w nim drugi człowiek.

To samo uczucie przyjaźni wróciło podczas naszej rozmowy w najtrudniejszym dla artystów czasie, bo w lockdownie. Połączyłyśmy się na Skype – najnowocześniejszym, współczesnym urządzeniu do tworzenia bliskości. Justyna – w otoczeniu najbliższych, w swoim przepięknym domu z historią. Ja – w radiowym studiu, też prawie jak w domu.

Oboje z mężem lubią czuć klimat takich miejsc, więc odratowali stuletni dom w Józefowie, przepity dziesiątki lat wstecz przez hrabiego Podwysockiego i wleli w niego nowe, rodzinne życie. Potem w podobny sposób ratowali stuletnią kamienicę w Warszawie, żywą legendę stolicy. W tym drugim miejscu stworzyli Teatr Kamienicę. Ale musieli i tam zrobić miejsce ważne dla siebie, więc odszukali świadków tego budynku, przekopali archiwa i dotarli do informacji, że to tu Irena Sendlerowa przerzucała dzieci z getta.

Zachowali oba domy dla następnych pokoleń, nie tylko odbudowując mury, ale także historie z nimi związane. Może dlatego i Teatr Kamienica i dom małżonków pod Warszawą są pełne ciepła i nowej energii?

Uśmiech Justyny nie gaśnie: śmieje się szeroko, zapewniając o tym, że nawet pandemia przynosi doświadczenie. Ale podkreśla, żeby nie łączyć jej z nieszczęściem, bo to tylko próba, niegodna nawet z zestawieniem jej z doświadczeniami naszych rodziców wychowanych w biedzie czy dziadkami, żyjącymi w czasie wojen. Wspomina przy tym swoją trzyletnią mamę, którą babcia musiała nieść na rękach, gdy uciekały z Bielska Podlaskiego. I przywołuje czasy wojny, zebrane z doświadczeń odwiedzających ją – już w teatrze – widzów, ściągniętych specjalnym repertuarem.

Tak, jest w jej życiu jakiś rodzaj misji. Chce podtrzymywać pamięć, być łącznikiem pokoleń, ale nie na siłę i bez specjalnego nadęcia. Jej dom w Józefowie jest po prostu… domowy. Wypełniony zbieranymi przez lata przez męża instrumentami muzycznymi, z antykami którym zwrócono życie, starym piecem, klimatem makram i kwiatów na oknach. Nie zasłania świata zbędnymi firankami. Taki piękny widok z nich z jednej i z drugiej strony. Szkoda zasłaniać świat.

Justyna Sieńczyłło opowiada szczerze i otwarcie. Rozmawiamy o tym, jak mija czas i zaznacza swój ślad także na naszych twarzach, śmiejemy się, że zmarszczki można wygładzić, tylko po co, skoro mieszczą w sobie dni, spotkanych ludzi i doświadczenia, których nie chcemy się pozbyć.

Justyna wspomina przyjaciółki, znają się od zerówki i do matury były w jednej klasie. To Joasia, Beatka i Agata, świętowała z nimi swoje urodziny, kiedy jeszcze można było wyjeżdżać na beztroskie wyprawy na przykład do Pragi. Ma z nimi ścisły kontakt i tylko teraz trudno wypić wspólnie herbatę w odremontowanej pięknie restauracji w Teatrze Kamienica.

– Ale to jeszcze wróci – dodaje szybko. – Czytałam sporo książek na ten temat, taki wirus jest i znika, trzeba przeczekać.

Rozmowa z Justyną jest jak balsam dla tych, którzy się boją. Lęk tylko paraliżuje, więc trzeba ludziom pokazywać, jak uśmiechać się odważnie do świata.

– Moja siostra mówi, że z charakteru nie zmieniłam się wcale: nadal jestem prostolinijna, szczera, lojalna. Może mniej we mnie naiwności, bo wiele razy ludzie wykorzystywali moją dobroć. Ale nie żałuję, że coś im dałam, bo to relacja obustronna. Od lat też żyję bardzo intensywnie – powiedziała w którymś z wywiadów, a teraz podkreśla, że dobro zawsze wraca.

Biznesu nauczyło ją życie, bo prowadzenie teatru nawet z tak wytrawnym aktorem i menadżerem jak mąż – to wyzwanie. Zwłaszcza teraz, kiedy jest tak trudno utrzymać aż pięćdziesiąt miejsc pracy. A tylu ludzi pracuje w ich teatrze. Jest krucha wobec nich, empatyczna i współczująca. Wobec samej siebie – wymagająca, a ten bagaż doświadczenia wyniosła z domu. Mama była znaną w mieście lekarką, dermatologiem, a tata pracował w biurze projektów. Oboje pełni miłości wobec córki, ale uczyli ją dobrej organizacji czasu, musiała zaplanować dzień tak, żeby było w nim miejsce na szkołę i zajęcia pozalekcyjne, a w tym także szkołę muzyczną i Teatr Klaps. I taki czas zawsze planowała – z sukcesem.

– Nie ma rzeczy niemożliwych – śmieje się teraz z tamtego doświadczenia – kobiety mogą wszystko, a ja wolę zrobić dziś to, co mam zrobić jutro.

Jej talent wokalny doceniony został zarówno przez twórców, jak i widzów warszawskich teatrów muzycznych – Syrena i Roma. Ma na swoim koncie liczne wyróżnienia, ale najważniejsze to dwaj synowie, długi małżeński staż, no i oczywiście teatr. I nowe dziecko – szkoła, którą prowadzi.

– Szkoła Rzemiosł Artystycznych KamArti w Warszawie działa przy naszym teatrze, dzięki czemu uczniowie mogą zdobywać praktyczną wiedzę pod okiem doświadczonych specjalistów z branży. Nasza kadra to praktycy przekazujący swoją ogromną wiedzę i doświadczenie – mówi Justyna i dodaje: to pierwsza taka szkoła w Polsce, wymarzona przez mojego męża. Absolwenci zdobywają umiejętności pozwalające im między innymi współpracować z reżyserami i aktorami w zakresie stylizacji i kreowania wizerunku bohaterów wydarzeń artystycznych lub modowych. Inni w trakcie zajęć tworzą projekty i makiety niezbędne do budowania scenografii, zajmują się również malowaniem, rzeźbieniem oraz szyciem. Kształcimy rzemieślników, przychodzą do nas ludzie po liceum i zostają na dłużej.

KamArti Szkoła Rzemiosł Artystycznych to prawdziwa duma. Zwłaszcza teraz, kiedy czasy niepewne, teatry zamknięte, trzeba nie dać się smutkowi i pytaniom, co dalej. I na nowo znaleźć siłę, która pozwoli przetrwać.

Aktorska para oddana jest pasji tworzenia teatru od dawna, niejedno przeszli, wiele zagrożeń przeczekali i nauczyli się rozwiązywać konflikty. Uczą się na nowo – jak kształcić online (choć teraz, po zamknięciu na wiosnę, uczniowie fachu uczą się pod reżimem sanitarnym w szkole i teatrze) i jak najlepiej przekazywać wiedzę o realizacji światła, dźwięku i multimediów, jak kształcić w dziedzinie scenografii, wizażu, kostiumów.

Jest to tylko część oryginalnego artykułu. Całość można przeczytać, na portalu podlaskisenior.com: Odważnie uśmiecha się do świata. Justyna Sieńczyłło: białostoczanka, którą pokochała cała Polska

Komentarze