Zgubny model finansowania organizacji pozarządowych

Po reformie z 1990 roku ustanawiającej samorząd terytorialny obywatele zaczęli przejmować inicjatywę nie tylko w sprawach władzy lokalnej. Jak grzyby po deszczu wyrosły organizacje pozarządowe, stawiające przede wszystkim na sport i turystykę, ale też pomoc społeczną, kulturę, edukację. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej ich ekspansji, można zauważyć, że wiele podmiotów trzeciego sektora stało się z biegiem czasu swego rodzaju firmami czy instytucjami, w których misję zastąpiła inna, znacznie trywialniejsza ambicja: zdobycie grantu lub dotacji.

NGO’sy żyją bowiem z państwa: dotacje budżetowe stanowią w większości przypadków gros ich środków. Wnioski na dofinansowanie danego projektu coraz częściej są pisane nie z myślą o zaspokojeniu jakiejś konkretnej potrzeby beneficjentów, ale jak najlepszym utrafieniu w oczekiwania publicznego donatora. Pokaźna liczba organizacji pozarządowych systematycznie odchodzi od samodzielnie inicjowanej działalności pro publico bono, stając się małymi (bądź większymi; w zależności od miejsca i problematyki, jaką się zajmują) przedsiębiorstwami. Nie są wprawdzie nastawione bezpośrednio na zysk, ale tworzą wygodne miejsca pracy – oparte w lwiej części na państwowych, nigdy przecież niewysychających źródłach.

Ich rytm funkcjonowania wyznacza cykl od sporządzania wniosku o dotację, poprzez podpisanie stosownej umowy i oczekiwanie na środki, aż po rozliczenie. Trzeci sektor wpadł więc w swoisty „grantoholizm” czy „grantozę” (sformułowanie Agnieszki Graff). Widać tu paradoks: organizacje non-governmental, czyli z założenia niezależne od państwa, zajmują się wprawdzie tym, czemu władze centralne i samorządowe nie potrafią podołać (np. opieka nad nieuleczalnie chorymi, walka z bezdomnością) lub woli oddać pole (organizowanie imprez kulturalnych), ale stają się zależne od państwowych pieniędzy. Czyli gubią własną autonomię.

Niebezpieczeństwa takiego stanu rzeczy są co najmniej trzy. Po pierwsze, samo państwo wyzbywa się relatywnie dużych środków, nad którymi traci kontrolę i nie może ich użyć np. na skoordynowaną własną politykę. Drugim ryzykiem jest fakt, że trzeci sektor, zależny coraz bardziej od pomocy budżetowej, może całkiem podporządkować własną misję interesom dysponentów środków, czyli w praktyce po prostu realizować gorsze projekty. Trzeci problem, wreszcie, to brak równości w dostępie do środków państwowych. W wielu krajach rozwiniętych o pieniądze na realizację usług publicznych mogą ubiegać się na takich samych zasadach spółki, spółdzielnie, i organizacje pozarządowe. W Polsce te ostatnie są w tym względzie uprzywilejowane, co nie w każdym przypadku odpowiada ich realnej zdolności do lepszego świadczenia danej usługi.

Mechanizm uzależnienia NGO’sów od środków publicznych jest prosty: z punktu widzenia organizacji pozarządowych, skoro w danych obszarach władza jest mało wydolna, powinna chociaż wspierać tych, którzy potrafią coś pożytecznego zrobić, zaś sama władza oddycha z ulgą, bo w łatwy (relatywnie) sposób, tj. udzielając dotacji, może zdjąć z siebie odpowiedzialność za własne zaniechania czy lenistwo w podejmowaniu wielu istotnych kwestii. Ta pozorna symbioza rodzi kolejne (obok państwowych agencji i funduszy, jednostek organizacyjnych czy innych instytucji wokół-administracyjnych) „państwa w państwie”: z ograniczoną możliwością kontroli i nikłą przejrzystością działań. Lekarstwem na problemy byłoby nakłanianie NGO’sów do poszukiwania alternatywnych źródeł finansowania oraz wprowadzenie zachęt do sponsorowania trzeciego sektora.

Komentarze